Jako, że nasi kochani kolejarze zastrajkowali pojechałem do pracy na rowerze. Wszak każdy pretekst jest dobry ;))) Trasa ta sama co zwykle, więc nie ma o czym pisać. Rano rześko. Ale po południu ładnie już grzało... Przegibek z obu stron poszedł tym razem gładko, nawet kogoś wyprzedziłem na podjeździe ze Straconki ;)
(10 sekund wcześniej): "...ostatni raz na rowerze do pracy pojechałem w ubiegłym miesiącu...". Tia, dopadł mnie w tym tygodniu marazm pospolity i tak jakoś ciężko się było zebrać, poza tym prognozy nie zawsze były optymistyczne. Dziś nie było zmiłuj - pojechałem... W kierunku "do" jechało się fatalnie - tydzień przerwy robi swoje, podjazd pod Przegibek wymęczony ze średnią w granicach 12-13 km/h, żenua... W drodze powrotnej o dziwo lepiej. Przez miasto przebijam się naprzemiennie: chodnikiem/ulicą, bo wszędzie korki, remonty, objazdy i trzeba kombinować jak tu przedostać się przez miejską dżunglę nie tracąc na czasie. Fajnie, bo auta zostawiają dużo miejsca po prawej stronie i na światłach można sobie spokojnie podjechać bliżej "pole position". Jednak weekend się zaczyna i debili nie brakuje. Najpierw jakieś osły na żywieckich blachach trąbią na mnie z okna wuwuzelą na sprężone powietrze a nieco dalej w Straconce kretynka we fiacie multipli bierze się za wyprzedanie kolumny samochodów nie patrząc czy coś jedzie z naprzecikwa czy nie. Kulturalnie ją ktoś z wyprzedzanych strąbił a i mnie się ciśnienie podniosło, bo jechała prosto na mnie. Uff, po drugiej stronie góry już na szczęście spokojniej. Tradycyjnie wracam przez Porąbkę, Wielką Puszczę i Targanice.
Dawno nie było muzyczki, bo też i nic ciekawego ostatnio się nie pojawiło. Ale w ub. tygodniu dostałem płytkę mało znanego projektu B-Toon i nawet mi się spodobała. Ba, prezentowany kawałek jak na mój nadgryziony rdzą słuch jest genialny! Takie niby post-rockowe, grunge'owe country. Muzyka drogi - do wpisu nadaje się idealnie :)
Podczas czyszczenia napędu z łańcucha wypadły mi dwie tulejki w miejscu gdzie łączę ogniwa spinką. Wiem, to niezbyt dobra oznaka, powinny tam dobrze siedzieć, no ale stało się. Kapnąłem się jak już było ciemno, poszukiwania nie miały sensu. Na następny dzień dzwonię po sklepach i pytam czy mają pojedyncze ogniwa. W Bielsku na ul. Stojałowskiego w Dobrym Sklepie Rowerowym dowiaduję się, że nie dostanę nawet złamanego ogniwa, bo oni tam warsztatu nie mają, a takei cary to na serwisie :)
Pomyślałem, że podskoczę po pracy do Two Mark'u na Nadbrzeżnej. Jak się okazało to był dobry ruch - sprzedawca bez problemu wyciągnął z zaplecza kilka zużytych ogniw i wręczył mi za darmochę. A przecież mógł mi zaproponować nowy łańcuch, co wiązało by się z nową kasetą, korbowodem - słowem: czysty zysk :)... Dobrzy ludzie tam pracują i choć cenowo mi nie odpowiadają, to postanowiłem w ramach dziękczynienia zakupić coś u nich. Wziąłem dętkę Speca z prestą, przepłaciłem, ale jakoś czułem się im coś dłużny;)
Podczas dalszej zabawy warsztatowej postanowiłem wyczyścić przedniego SLX'a. W trakcie montażu i regulacji (amator:) uszkodziłem sobie linkę przerzutki, więc czeka mnie kolejny wydatek ;) Dziś na tej wątłej lince i tak pojechałem porobić podjazdy. Oszczędzałem zmieniarkę i biegi zmieniałem tylko w ostateczności. Dała radę!
Zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami chciałem spróbować trochę żywieckich uphilli. A więc wybór był oczywisty - Przełęcz Rychwałdek oraz Przełęcz Ślemieńska. Już raz je podjeżdżałem, tym razem chciałem zrobić to od drugiej strony - jak się okazało i jak przypuszczałem - znacznie bardziej wymagającej! Spodobały mi się tamtejsze okolice. Cisza, spokój, góry i widoczki...
Sporo rowerzystów na trasie, ale zdecydowana większość chyba wystraszyła się upałów. Faktycznie, było parno i duszno, byłem wdzięczny za wiatr, nawet w twarz, bo mimo iż mnie zwalniał, to równocześnie przynosił znaczącą ulgę :)
Wracając zahaczyłem o trzeci podjazd kocierski - zrobiłem go z młynka, bo dziś nadmierny wysiłek nie był wskazany. Zjeżdżające samochody i tak wybijały co chwila z rytmu, więc nie było sensu się szarpać. Tradycyjna droga na Kocierz od Łękawicy tak jak ostatnio w mega rozsypce. Ale boczkiem można przejechać. Nawet motocykliści poradzili sobie w ten sposób. Jednak z autem to już nie przejdzie...
W końcu udało się zrealizować plan i wspólnie pokręcić. Razem z Kubą, Olafem i Wojtkiem zgadaliśmy się na objazd Beskidu Małego. Wielkie dzięki za transport Jakubiszonowi, bez niego ta traska nie doszłaby do skutku. Bielskie chłopaki z rańca zgarnęli mnie spod BP w Andrychowie i teleportowaliśmy się do Suchej, gdzie czekał na nas Faloxx - jak się okazało - nieoceniony przewodnik, bez którego byłoby ciężko, bo ja już na początku straciłem orientację :D
W sumie tylko początkowy fragment trasy był dla mnie całkowitą niewiadomą. Ale zaczęło się fajnie - rowerowy szlak przez las, później dużo błota, trawy, raz jeszcze błota... Dosżły do tego wystające lekko ponad ziemię niepozorne skały i zabawa rozpoczęła się na dobre. Najbardziej imprezowe okazały się Kendy Karmy, które roztańczyły się na tym nietypowym parkiecie na całego...
Przynajmniej mieliśmy w Wojtkiem wymówkę przysłaniającą braki w formie :D Moim dodatkowym alibi była awaria przedniej zmieniarki, która zmusiła mnie do ręcznego zrzucania łańcucha na młynek - inaczej bym większości fragmentów nie podjechał...
Beskid Mały pokazał się z tej swojej niedocenianej, ciemnej strony. Najbardziej z tego powoduucierpiał Olaf, który niestety musiał zawrócić z powodu nieco bardziej poważnej awarii tylnej piasty). We trójkę więc ruszyliśmy zza Kocierza w kierunku Żaru. Szlaki po tylu dniach opadów są strasznie wymagające. Najbardziej dają w kość luźne kamienie, przez które momentami traciłem czucie w palcach. A chłopaki na zjazdach nieźle zostawiali mnie w tyle. Nie chcąc odstawać cisnąłem za nimi, ale tylko dlatego, że nie jechałem sam. W pojedynkę na pewno zjeżdżałbym bardziej zachowawczo.
Na Kiczerze zapodałem hasło: pizza! I nic już nie było takie samo :) Wywiesiliśmy jęzory niczym czerwone dywany w Cannes i ruszyliśmy mając w głowach tylko jedno: ciepłe żarcie i zimny napitek. Pizza mimo iż podstawowa nie smakowała tragicznie, nawet sos o konsystencji rozcieńczonego przecieru doprawionego bazylią uszedł ;)
Zjazd czerwonym, który zgubiliśmy:) był jednym z bardziej hardcore'owych. Od tego momentu towarzyszyło nam dwóch znajomych Kuby. Poczułem ulgę zjeżdżając na asfalt w Kozubniku - w tych rejonach byłem w ubiegłym tygodniu, więc wiedziałem gdzie nas to zaprowadzi. Po drodze zapadła decyzja, że na Maurkę, a tym bardziej Czupel, niestety nie dotrzemy. Robiło się późno a i zmęczenie dawało się we znaki. Strasznie męczyłem ten podjazd na Przegibek tym razem. Czołgi 2.20 jednak nie są sprzymierzeńcami asfaltu;)
Ostatni odcinek zjazdowy postanowiliśmy pokonać terenowo - padło na zielony do Straconki. Raczej prosty szlak, bez większych niespodzianek pozwolił nam szybko przedostać się do Bielska. Tam szybki szpil bulwarami i pożegananie na wysokości BP. Dzięki chłopaki za wycisk :D Dawno już nie jeździłem mtb, więc głód był większy. Nie zraziło nas nawet błoto, oszczędziła pogoda, więc wypad uznać należy za udany! Do następnego!
P.S. Do Kalnej dotarłem padnięty, podbnie jak mój support, który albo się rozleciał albo przynajmniej solidnie zafajdał błockiem bo zgrzyta niesamowicie. Razem z trzeszczącym, wypłukanym z resztek smaru łańcuchem stanowili zgrany duet, którego dźwięki irytowały mnie na ostatnich kilometrach.
P.s. Postanowiłem się pochwalić prezentem imieninowym, który otrzymałem od mojej lepszej połówki. Tym bardziej jest to na miejscu, gdyż ma on wiele wspólnego z rowerowaniem. Tadaaaam:
Szkatułka jest świetna, a książka niezwykle wciągająca: większość pewnie już czytała, a jak nie to polecam!
Dziś w Straconce drogę przebiegł mi kot. Czarno-biały co prawda, więc pecha mogłem mieć co najwyżej połowicznego :) Dzień, oprócz standardowego zajobu w pracy, pechowy nie był. A był nawet ciekawy, o czym miałem się przekonać w drodze powrotnej do domu... A dzisiejszy tytuł może mylić, owszem nawiązuje w sposób oczywisty do stanu naszych dróg, ale w rzeczywistości odnosi się do czegoś innego, o czym nieco dalej...
Jak zwykle dojeżdżając do krzyżówki w Międzybrodziu zobaczyłem w oddali dwóch przejeżdżających rowerzystów. Od razu instynkt predatora w tryb ON i jazda za nimi. Się jednak okazało, że to nie żadne ściganty, tylko turyści jadący w zdecydowanie nie mojej kategorii wiekowej (jakieś M5-M6). Zagaiłem czy daleko mają do celu a tu mi gościu wyjeżdża z jakąś francuszczyzną. Se myślę, o to wpadłem, teraz wyjdzie na jaw czy zdanie angielskiego na maturze lat temu 8 nie był przypadkiem czy może faktycznie "maturatobzdura.tv";).
Gość mnie szybko prostuje i mówi, że oni nie z Francji tylko ze Szwajcarii (kuźwa, bo tylko w Polsce jest jeden język urzędowy jak i stosowany;). No to zrobiłem gały jak na kreskówkach i myślę sobie: "emejzing" ;) Dalej od słowa do słowa i udało mi się ustalić przebieg ich trasy. Otóż ta dwójka ma w nogach już tysiące kilometrów. Jadą ze swojej ojczyzny przez Austrię (Wiedeń), Czechy (Jablunkov) do Krakowa! W tym momencie normalnie wszystkie moje uphill'e, ścigania i inne rowerowe przechwały mogę sobie schować do torebki podsiodłowej! Przestudiowaliśmy mapę na zaporze w Porąbce, ustaliliśmy, że zaznaczone na niej czerwone linie to są definitywnie "krałdi rołds".
Chciałem ich jeszcze namówić na przejazd przez Wielką Puszczę, ale trochę im miny zrzedły, jak wspomniałem o Beskidku, bo jak się okazało podjazdów unikają. Zresztą w taki upał jak dziś nie ma się im co dziwić. Pomknęli więc dalej przez Czaniec i Andrychów do Wadowic, gdzie mieli zaplanowany nocleg. Pożyczyliśmy sobie na wzajem "gut lak" a ja w ramach niepisanej solidarności polsko - szwajcarskiej przekazałem im świeżo odczepioną z plecaka przypinkę Bikestats (mówiąc iż jest to "best polisz bajkers sajt":). Mam nadzieję, że nie przyniesie im pecha;)
Dzisiejszy dojazd do pracy nieco inaczej - tym razem od Ani, a więc nieco krócej, ale przez równie malowniczą okolicę;) Szkoda tylko, że z planu przedpracowego uphill'u na Magurkę nic nie wyszło:/ W momencie wyjazdu o 6 rano rozpadało się i przeszła burza, więc pokornie zawróciłem... Nie trwało to zbyt długo, ale zapas czasu, który miałem na podjazd przepadł... Także tym razem skromna premia górska w postaci przejazdu przez Wilkowice - już w słońcu :) Do Bielska częściowo ul. Żywiecką, później od Straconki ul. Akademii Umiejętności. Wcześniej na Dobrej w Piekarni kupuję prowiant na najbliższe 8h (polecam tamtejsze drożdżówki;) Reszta tej miałkiej historii na poniższych slajdach :)
W skrócie. Po tygodniu ulew i jesiennych temperatur dziś prawdziwie letni dzień. Tak źle i tak nie dobrze, bo od razu rtęć skoczyła nad 25 słupek,a to niezbyt dobra temperatura na kręcenie, zwłaszcza robienie podjazdów. Dziś ponownie zagoniłem rower do roboty:) Rano było rześko, a po pracy nóżka nawet podawała :) Jako, że to standard i nic ciekawego się nie wydarzyło, więc dalej już tylko kilka fotek z trasy...
Ech, czym byłby dojazd do pracy bez niespodzianek? Zwykłym, nudnym dojazdem do pracy ;) Rano rześko, 11*C ale jadę na krótko, wszak mam plan się zagrzać na podjazdach, a pierwszy mam przecież po kilkudziesięciu metrach...
Czasu podjazdu na Przegibek od Międzybrodzia nie mierzę - na oko wyszło coś koło 25 minut. Przez miasto jedzie się ok, ruch spory ale mam farta i na światłach nie stoję długo. Standardowo składam wizytę Ani, a potem już do siebie, do tyry.
Już podczas pracy pogoda zaczęła się chrzanić, ale wg prognoz miało padać dopiero po 19, więc miałem dojechać suchy do domu... Na Przegibkiem wiszą nieprzyjazne chmurzyska - czyżby więc powtórka z rozrywki? Już raz dopadła mnie tam ulewa z burzą, tym razem tylko na szczęście postraszyło...
Aaa, tym razem czas zmierzyłem, bo brakowało mi tego pomiaru do kolekcji i wyszło od BP 23m59s więc całkiem przyzwoicie myślę, jak na jazdę po robocie...
Na dobre rozpadało się w Wielkiej Puszczy. Początkowe siąpienie przerodziło się w regularny deszcz, którego nasilenie przeczekałem pod wiatą przystanku... Czasu jednak szkoda, poza tym zaczynało się robić chłodno, więc ruszyłem tyłek i powoli zacząłem podjazd na Beskidek...
Od tego momentu już wiedziałem, że suchy do domu na pewno nie dojadę:) Brak błotników, do tego letni, ale jednak zawsze, deszcz - po paru kilometrach było już mi wszystko jedno więc podkręciłem tempo wzbudzając zdziwienie poubieranych i oparasolowionych lokalesów wychodzących z kościoła :) Więcej grzechów nie pamiętam...
Sobie odświeżyłem ostatnio jedną taką nieistniejącą już szwedzką kapelkę. Utwór jest zwyczajnie zajebisty i świetnie się przy nim kręci, zwłaszcza pod górę! Gardenian...
Luźna wyprawa w rejony, po których śmiga znany żywiecki uphill'owiec - Jeremiks :) Za cel obrałem sobie dwie tamtejsze przełęcze: Ślemieńską i Rychwałdek.
Najpierw musiałem się przedostać na drugą stronę (tj. do innego województwa;) standardowo przez Przełęcz Kocierską. Podjazd spokojny, bez pomiaru czasu, nie było też z kim się ścigać, bo wszyscy jechali w przeciwnym kierunku;) Na zjeździe trochę chłodno, kapryśne słońce chowa się za nadchodzące chmury, zaczyna kropić.
Zaczynam wątpić w powodzenie tej wyprawy, ale nie zatrzymuję się pod żadną wiatą, bo ten letni deszczyk nie jest wcale taki tragiczny a i szkoda trochę czasu;) Pada tak sobie lajtowo w całą drogę przez Łękawicę i Gilowice. Kiedy zaczyna się podjazd pod pierwszą tamtejszą przełęcz wychodzi słońce! Razem z genialnymi widoczkami i klimatem daje mi to potrzebnego kopa.
Następnie zjazd i atak na drugą przełęcz w okolicy z dwóch możliwych opcji wybieram ul. Karpacką. Jeszcze przyjdzie czas na drugi, ponoć bardziej stromy wariant. Podjeżdża się przyjemnie i jak się okazuje nie taki diabeł straszny;) Trzeba będzie jeszcze zrobić rewers tej trasy, bo zaprawdę powiadam Wam - warto!
Cholernie spodobały mi się tamtejsze okolice, cisza, spokój, fajne choć krótkie podjazdy - słowem raj! Poza tym przy dobrych warunkach można nacieszyć oczy kapitalnymi widoczkami! Mniam!
Powrót zakładałem przez Kocierz, ale czarne, nad tym rejonem, chmurzyska skutecznie mnie od tego pomysłu odwiodły. Wracam więc przez Tresną, Międzybrodzia i Porąbkę. Droga od Tresnej mokrusieńka, więc i dupa mokra i twarz utytłana:) I tak już do samego domu. Jeszcze na koniec atak na Przełęcz Beskidek - spodziewałem się odcięcia prądu, ale udało się tego uniknąć i wjechałem bez problemu.
A pomyśleć, że miałem siedzieć tego dnia w domu... Fakt, wiatr momentami mógł być słabszy, poza tym ta niepewna pogoda ciągle nie dawała gwarancji na udany wypad. Jednak opłacało się przełamać, bo trasę śmiało mogę zaliczyć do jednych z lepszych jakie jeździłem a z pogodą miałem farta! (rozpadało się na mojej ulicy:) Polecam każdemu wycieczkę do gmin Gilowice i Ślemień - nie pożałujecie!
Cotygodniowe DPD. Miałem jechać wczoraj, ale nie mogłem się zebrać, w sumie dobrze, bo i tak mi łeb ostro napieprzał. Dzisiaj straszyli burzami, gradobiciem, a okazało się, że był to typowy upalny dzionek z mnóstwem słońca :) Po drodze nie wydarzyło się nic szczególnego, więc dziś tylko kilka fotek dla urozmaicenia:) Z innej beczki: zaciekawił mnie ten tekst >KLIK<. Fajna inicjatywa, chociaż za moje 70 km dziennie raczej nie byliby chętni do wypłaty świadczenia :) Zresztą, nie oszukujmy się - przy obecnej czarnej dziurze budżetowej nie ma u nas szans na takie luksusy:)