Pomimo niepewnych prognoz (dzień wcześniej przez nasz region przeszły dwie dość gwałtowne burze połączone z obfitymi opadami) postanowiliśmy z Konradem zaatakować kilka beskidzkich hopek. Głównym celem była Równica, ale nie można zapominać także o Salmopolu.
Nowy asfalt w Górkach i 13tka ;)
Jazda we dwóch to nie tylko okazja do pogaduszek, to także sposobność do rywalizacji i niesamowita motywacja na podjazdach. W efekcie przytrafiło nam się obu kilka 'personal bestów' (udało mi się pobić czas wjazdu na Równicę uzyskany podczas oficjalnego uphillu!), co ja osobiście okupiłem bólem głowy w końcówce i totalną zamułą, a Konrad bólem brzucha.
Po drodze mijaliśmy tabuny kolarzy :)
Na powrocie zmęczony sprintami zafundowanymi przez Konrada miałem objawy przeziębienia (na Białym Krzyżu trochę przypizgało) i ogólnego przemęczenia - Przegibek zrobiłem tylko dlatego, że miałem go po drodze. Aspiryna, gorący prysznic i drzemka pomogły. Natomiast w nocy spałem 11 godzin. Cóż, starość nie radość i 500km zrobione w ciągu 5 dni robi swoje :)))
Bez konkretnego śniadania, bez konkretnego planu w głowie, kierunek góry. Ale jechać na Salmopol i się wracać kiedy za miedzą jest Wisła, Kubalonka, Stecówka i Ochodzita? Noooo waaay! Warun momentami letni przez co się przegrzewałem, ale z kolei tam gdzie wiał przenikliwy wiatr byłem zadowolony z tego, że wziąłem kamizelkę. Na powrocie trafiłem na jakiegoś luzaka, który wpierdzielił się na na ekspresówkę i tak sobie nią zjechał do samej Kamesznicy :D Także Gustav, sprawdź czy Ci tam nie odebrał KOMa :P Do samego Żywca droga pod wiatr, ale znośnie, tylko już na koniec czułem wyraźnie nogi - pod Targanicką ledwo się wtoczyłem zaliczając po drodze małą przerwę, ale ciii :)))
Pierwszy maj z grubej "ruły", czyli kierunek wymyślony przeze mnie a modyfikownay na bieżąco przez Jakubiszona (czego efektem był np. wyrywający z spd'ków podjazd pod Makowską Górę, którego do tej pory nie znałem). Trasa absolutnie fenomenalna (zarówno pod względem widokowym, jak i treningowym). Podjazd pod Przełęcz Zubrzycką (na którym minęła nas trenująca młodziczka z Krakowa) rewelacja, nie inaczej pozostałe punkty programu - Krowiarki, Przysłop, Przełęcz Cicha i na koniec osławiona Kocierska). Absolutna klasyka beskidzkich sztajf i naprawdę świetna alternatywa dla bardziej popularnych okolic Trójstyku. Na powrocie spotykamy Tlenka, dzięki któremu trafiamy do dobrej pizzerii i kiedy my ładowaliśmy w siebie browar i pizzę "beskidzką" on pojechał zrobić uphill na Makowską Górę. W ramach podziękowań postanawiamy go "zmęczyć" pod przełęcz Cichą - z tego co mi wiadomo chyba się udało ;)
To była dobra okazja, żeby przetestować możliwości torby podsiodłowej typu "re-pack". Moja ma logo Authora i została wyprodukowana w Chinach, dlatego też kosztowała połowę mniej co oryginał, ale póki co nie dostrzegam jakichś rażących wpadek wykonawczych - wygląda na solidną a mocowania rzepowo-klamrowe dały radę. Sprawdziła się znakomicie, choć oczywiście na tych sztywniejszych górkach nieco bujało tyłem przy stójce, ale tego raczej nie da się uniknąć. Ze strat należy odnotować pęknięty na spawie koszyk i bidony, które są już do wy... rzucenia ;)
Krakowski Terrordome to esencjonalny thrash metalowy zespół, który za sprawą swoich dźwięków teleportuje nas do czasów kiedy gatunek ten był na topie. No i w tym numerze akcent sportowy - a jak ktoś nie wie, co to za dyscyplina ten cały 'mosh' to odsyłam do wikipedii ;)
Spontan po górkach z Gustaffsonem - chłopak poskładał szosę na nowej (swoją drogą bardzo sympatycznej) ramie Accent'a i przyjechał przetestować ją w górach. Mnie dwa razy powtarzać nie trzeba, a trasa Pętli Beskidzkiej to idealna opcja do takich harców.
Czasowo nie wyrobiłem co jest trochę siarą, zważywszy, że miałem bliżej do miejsca spotkania (stacja {s}hell w Żywcu) i po 20 minutowym poślizgu, zaopatrzeniu się w sympatycznym lokalnym sklepie (kasjerka ponoć znała sztuki walki - nie sprawdzaliśmy ;) ruszyliśmy w kierunku Trójstyku.
Po nocnych opadach przejrzystość powietrza była kapitalna - potwierdzi to każdy, kto miał okazję być tego dnia w górach. Gęby nam się nie zamykały z wrażenia, wiecie, typowy Polak w górach, czyli "o k...wa" w każdym punkcie widokowym ;) Wszystkie barwy (czy to błękity, czy to zielenie) są mega soczyste, a oko może dostrzec znacznie więcej - to się nie zdarza zbyt często.
Warto się na dłużej zatrzymać.
Zamiast pchać się główną drogą na Kubalonkę jedziemy na Stecówkę wąską asfaltową nitką przez las. Z Kubalonki nie odpuszczamy sobie soczystego zjazdu serpentynkami do Wisły, gdzie natrafiamy na paraliż komunikacyjny spowodowany, jak się później okazało, zerwanym asfaltem na jednym pasie odcinka do Wisły Malinki. Na szczęście rowery nie auta - jakoś sobie w korkach dają radę. Przy okazji olewamy czerwone przy wahadłowym i wbijamy na pas świeżego asfaltu. Po chwili za nami włączają się koguty i widzimy mknący w naszym kierunku radiowóz (no pewnie, przecież nie ma to jak łatwy łup w postaci dwóch rowerzystów) ;) Tutaj również padło "o k..wa" mimo, że widoki były takie sobie - cóż, widać zwrot dość uniwersalny. Jak się okazało panowie policjanci chyba również stracili cierpliwość stojąc w korku, bo nasze wykroczenie nie zrobiło na nich żadnego wrażenia i pojechali dalej. Ufff ;)
Sebastian ruszył pod Przełęcz Salmopolską jak rasowy góral - do tego stopnia, że zaczynałem tracić kontakt i nagle poczułem "pusty bak" ;) Szybko wchłonąłem banana, którego zapiłem izotonikiem i chwilę później doszedłem typa - co mi tu będzie fikał, w końcu w naturalnym środowisku jestem ;) W ramach polskiej gościnności włożyłem mu na tym podjeździe 2 i pół minuty ;)
Do Bielska jedziemy przez Rybarzowice i dalej ul.Żywiecką - po otwarciu ostatniego odcinka drogi ekspresowej S69 "stara droga" jest spokojna do tego stopnia, że mijamy nawet rowerową rodzinę z dzieckiem. Na 120 km (tuż przed Wilkowicami) odcina mnie do tego stopnia, że nogi mam jak z waty, na szczęście w porę trafiamy na cukiernio-piekranię gdzie raczymy się świeżutkimi "kołoczkami" (drożdżówki i rogale jakby kto pytał ;)
W Straconce pora się rozjechać w swoje strony - Seba wraca sobie tylko znanymi drogami do Rybnika a mnie zostaje zmierzyć się z kolejną przełęczą - Przegibkiem. Na koniec pod Przełęczą Targanicką dojeżdżam do innego kolarza, ale ten w ogóle nie zwraca na mnie uwagi i bez słowa atakuje ostro Beskid. Nie odpuszczam gościowi, który na szczycie okazuje się być krajanem. Wracamy razem solidnym tempem do Andrychowa. To była godna niedziela, szacun dla Seby jak zwykle za to, że mu się chciało.
Dziś w ramach kącika muzycznego nie będzie tradycyjnych dźwięków (tak, znowu w trasie słuchałem Modestep!;) ale będzie taki oto song. Można sobie dopisywać czy to do biegania, czy to do jeżdżenia na rowerze jakieś wielkie filozofie, lecz prawda jest bardziej oczywista, pod czym się obiema ręcami podpisuję ;)
Sobota pod znakiem szosingu. Czyli powtórka z Tour de Pilsko sprzed 2 lat. Wtedy z ekipą, tym razem solo. Też spoko, zwłaszcza jak dobra nuta w słuchawce ;) W Żywcu postraszyło deszczem, podobnie było w Ujsołach, ale ogólnie ciepło i przyjemnie - od szpiegów, którzy wybrali się w teren dostałem cynk, że tam z kolei warun jest delikatnie nieznośny, bo parny ;)
Trasa po słowackiej stronie to pamięciówka wzrokowa, czego efektem było pomylenie skrętu i nadprogramowy przełaj po polnej drodze ;) Z obserwacji wynika, że życie naszych południowych sąsiadów w przygranicznym Novocie to czysta sielanka (zwożenie siana, koszenie trawy itp.) - ruch na drogach znikomy, ale niestety alsfalty gorsze niż u nas ;)
Droga przez Orawską Polhorę to porażka - remontują ją kolejny rok, ruch wahadłowy - strasznie się dłużył ten odcinek.Od granicy już znaną opcją przez Przełęcz U Poloka do Żywca i kierunek Przełęcz Kocierska z wariantem obok sanktuarium w Rychwałdku.
Z Rajczy jedziemy jeszcze asfaltami do Milówki by uzupełnić braki żywnościowe w lewiatanie. Człowiek megaprzegrzany a tu jeszcze trzeba wracać pisiont km do domu :) Pierwszy raz rezygnujemy z pkp, co okazało się nawet dobrym wyborem. Marek jedzie bonusowo Kamesznicę - a kto zna ten podjazd, to wie, że tam lekko nie ma. Epicki Beskid Żywiecki odhaczony - pora na jego drugą część czyli Raczę i Rycerzową. Trzeba korzystać póki dni długie ;)
Trafiło się kilka fajnych i widokowych skrótów. Praktycznie cały czas na horyzoncie majaczył nam nasz cel - charakterystyczna wieża na wysokości 1323m. Do Krasnej dojechaliśmy z kilkoma przystankami na ogarnięcie grupy, w tym jednym na zakupy, gdzie dowiedzieliśmy się, że woda niegazowana to neperliwa :D
Dziś praktycznie bez muzyki, oszczędzając baterię w telefonie zapodałem sobie muzę dopiero na ostatni podjazd. A była to dokładnie ta koncertówka. Perfekcja wśród wykonów na żywca: niesamowita energia, żywioł, ogień totalny! Najciekawsze jest to, że Napalm Death właśnie nagrał jedną z najlepszych płyt w swojej karierze, można powiedzieć, że są jak wino: im starsi tym lepsi ;) Kopią jednak jak typowy spirol :D
Olewasz przez lata zespół, bo w sumie nic ponadprzeciętnego sobą nie reprezentuje, a tu proszę, ni z gruchy, ni z pietruchy wyskakują z takim "hiciorem". Norwegowie z Enslaved się po prostu wyrobili ;) Piękna rzecz, na mieście mówią, że to progresywny black metal, ale chyba przesadzają ;)
Prognozy na niedzielę były nieubłagane - deszcz, śnieg z deszczem, brak słońca. Należało bezwzględnie wykorzystać sobotę, nawet mimo mocnego wiatru, który był przewidziany. Ekipa z Bielska i Cieszyna wyruszyła na Pętlę Beskidzką, a ja im siedziałem na ogonie. Kiedy dojechałem do Węgierskiej Górki po morderczej walce z mordewindem na całym odcinku od Żywca okazało się, że są jeszcze na Matysce. Pokrążyłem więc po miłej okolicy i za 10 minut już wszyscy w komplecie śmigaliśmy w kierunku pierwszego podjazdu-killera: Kamesznicy (patrz profil). Górka mnie pokonała (jednak kaseta w szosie z 25 zębami to za mało na góry).
Następna była kultowa Ochodzita, na którą miałem plan wjechać rynienką - niestety, okazało się, to jeden wielki kanał i pozostało wspinanie się po ażurach. Do połowy dało radę, niestety z racji zalegającego pozimowego syfu tylne kółko zaczęło się uślizgiwać. Na górze jak to na Ochodzitej - wietrznie. Tutaj rozdzieliliśmy się z grupką - oni pojechali na Stecówkę a ja od razu na Kubalonkę. Szybki zjazd do Wisły, przebitka do Ustronia i kolejny atak - Równica. Chociaż prędzej był to zamach, na moje życie, hehe. Siły opuściły mnie przy tym 180 stopniowym zakręcie - na samą górę wjechałem na oparach.
Dwa oscypki, grillowany ziemniak z sosem czosnkowym plus radler postawiły mnie na nogi - niestety na krótko ;) Po zjeździe kierunek Skoczów, wcześniej odbitka na Górki Małe (tu kolejny bufet i uzupełnienie cukrów pepsi, banan, snickers), Brenną i przez Górki Wielkie do Jaworza a potem Bielska. Kolejny zgon dopadł mnie na podjeździe w Lipniku. Od Kóz jechało się już ok. Niby tylko trzy konkretne podjazdy, ale głównym winowajcą było chyba to cholerne wietrzysko. Następna pętla może pod koniec wakacji, tylko w drugą stronę z kultowymi podjazdami pod Zameczek, Salmopol, Kocierz i Przegibek ;) A może się szarpnę na oficjalny start w PB? Pożyjemy, zobaczymy.