Absolutny klasyk jeżeli chodzi o Beskidy koniecznie od przejechania przynajmniej raz w roku! Razem z Markiem chętnym na górską poniewierkę po tygodniu w, co tu kryć, płaskim jak naleśnik Opolu zaplanowaliśmy konkretną wyrypę. Po drodze takie smaczki jak Karkoszczonka, Salmopol, Malinów (zjazd z niego ge-nial-ny!), morderczy podjazd pod Malinowską Skałę, dalej patelnia w drodze na Skrzyczne.
Tu spotykamy ex-bikestatowiczkę Mambę, która razem z Arturem podobnie zresztą jak my, planuje zjechać do Buczkowic wymagającymi szlakami ęduro. Lamię na nich jak zawsze, raz nawet łapię bliski kontakt z matką ziemią, ale ogólnie jest fun! Nie jedziemy długo razem. Kiedy snejka łapie Marek, mówimy im, żeby jechali, bo nie ma sensu, żeby przez nas tracili czas, kiedy my mamy zaplanowaną całodniową wyrypę. To był dobry wybór, bo 15 minut później dętkę dobijam ja. I to z przodu. Pozazdrościłem Dorocie jej magicznego ciśnienia 0.8 bar! i przeholowałem z popuszczaniem wiatru ;) Fajnie było spotkać znaną blogerkę na szlaku, która nie jest szafiarką :D Pozdrówki ;)
W Szczyrku przerwa w Biedrze na zapasy (żymły, woda i takie tam;) Okazuje się, że moja połatana butaprenem dętka nie wytrzymuje temperatury. Dzięki Markowi mogę jechać dalej, chociaż gdybym wiedział co nas czeka, to pewnie bym zawrócił :) Podjazd na Klimczok niebieskim a później zielonym szlakiem do było coś niewyobrażalnego w tym upale. Od tego momentu zaczęły mnie łapać skurcze czego efektem było prowadzenie nawet na płaskich odcinkach, ale przynajmniej trawers na zielonym obfitował w epickie widoczki, więc nie narzekałem. Zjazd do Bielska tym razem osławionym w środkowisku Dziabarem - no jest co zjeżdżać - tylu agrawek dawno nie jechałem. Część sprwoadzałem, ale już byłem tak przegrzany, że nie chciałem ryzykować gleby, nawet mając na względzie, że tam szpital niedaleko ;)
Po hamburgerze, lodziku i pepsi na Dębowcu kończymy wspólną jazdę - Marek jedzie na kawę do Marzen a ja cisnę na hałs. Oczywiście przez Przegibek i Targanicką - górskie, ale najspokojniejsze warianty biorąc pod uwagę ruch na drogach. Ostatnią przełęcz już robię z buta - skurcze są tak mocne, że nie pomaga nawet typowo górskie mielenie 22x34 ;) Byłem bardziej po tej trasie zmięty niż zeszłotygodniowych 400! Wściekły upał i mega sztywne podjazdy zrobiły swoje. Wypiłem chyba ponad 5 litrów różnych napojów (1l pepsi, 1.4l izo domowe, 1.5l 4move, 1l wody zwykłe i smakowe) a mimo to nie uniknąłem skurczy. Pomagało też polewanie się wodą z bidonu - bez tego resztki tego co nazywają mózgiem miałbym ugotowane!
Kolejna polska załoga na światowym poziomie. Saratan!
"Znowu ta szosa" - już niejeden komentarz w podobnym tonie słyszałem ;) Nie będę się rewanżował słowami: "i znowu te górale męczycie" ;) Tylko wyjaśnię pokrótce przyczyny tej zajawki. To, że to inny wymiar jazdy jest chyba nie muszę wspominać - te same trasy pokonywane na takim rowerze są zupełnie różne. Kilka obrotów korbą i już lecisz pod 40km/h (o ile pozwala Ci na to nawierzchnia i otoczenie;). Podjazdy nabierają totalnie nowego wymiaru, wymagają większego zaangażowania i siły. Z kolei zjazdy to nie tylko przyjemność z szybkiego cięcia wiraży - to przede wszystkim zwiększona koncentracja, inna technika, pozycja.
Natomiast niektóre rzeczy w szosingu mnie odpychają: przykładowo ta nienaganna stylówa, białe wysokie skarpeteczki (jak jeszcze mają nadruk SUL to już w ogóle kaplica - myślę, że można się ubrać bardziej oryginalnie, trzeba tylko chcieć), białe butki, spasowany strój czy wreszcie ogolone nogi - sorry, poza PROsami nie kupuję tego. Kolarstwo górskie uwielbiam - jest zdecydowanie bardziej urozmaicone, żeby nie powiedzieć uniwersalne. Wszak wiadomo, że możesz założyć sliki do 26era i kręcić do oporu asfaltowe km (been there, done that). Trzeba sobie jednak zadać jedno zasadnicze pytanie: po co się tak męczyć skoro do takich celów został stworzony inny rodzaj roweru? Szosa. Kolażówka. Kolarka. ;)
W końcówce takiej rajzy jak ta, siedząc sobie na randomowym przystanku w momencie kiedy temperatura zaczyna po raz kolejny spadać poniżej dziesiątej kreski nad zerem, próbując przełknąć kanapkę z masłem i serem i jednocześnie opanować ogarniającą senność (i opadającą głowę;), człowiek sobie myśli: ostatni raz jadę takie coś. I wiecie co? Nie wykluczone, że ostatni. W tym miesiącu ;) Tak wyglądało moje ostatnie 20km. Na szczęście kilka pajacyków dla poprawy krążenia i percepcji pomogło ;) Nie mam pojęcia jak sobie poradził Sebastian, ale on już to Wam pewnie opisze po swojemu ;)
Plan był piękny - Krynica Zdrój miejsce pielgrzymek turystów, miejscowość uzdrowiskowa ciągle dość popularna. Dla mnie ważne było co innego: góry. Te nowe, nieznane i jak się okazało piękne. Nie pamiętam żebym wcześniej zaliczył tyle podjeździków, ścianek, sztajf, hopek. W większości były krótkie, ale niektóre z nich charakteryzowało kosmiczne nachylenie, co przy kilkuset kilometrach w nogach ma ogromne znaczenie. Z początku ciężko szła nam jazda, a to coś trzeba zjeść, a to coś ubrać - strasznie dużo przerw a mało jazdy, na szczęście za Limanową jakoś się to ruszyło.
A od Starego Sącza (w którym lekko się pogubiłem kręcąc po ścieżce rowerowej) zaczęły się najładniejsze tereny. Dalej Rytro, Piwniczna - Muszyna (chyba najlepszy, najspokojniejszy odcinek) i końcu miejsce nawrotu, czyli Krynica. Tu mały obiad w stołówce, do której zaprowadził nas Tlenek. Powroty z reguły bywają trudne i tym razem nie było inaczej. Nieznane dotąd drogi wymagały ciągłych konsultacji z gps'em zwłaszcza, że mieliśmy jeszcze odwiedzić kilka "ekstra" gmin do kolekcji Gustava.
Dzięki temu kolejne metry w pionie przybywały, a morale spadały ;) Przed zapadnięciem zmroku wylądowaliśmy pod sklepem w Żegocinie, gdzie pierwszy raz robiłem na asfalcie kanapki - taki żywot ultrasów, hehe. Kiedy masz już dość czekolady, batonów, wafli, drożdżówek i bananów prosty chleb nawet z pseudomasłem w postaci delmy, serem i keczupem jest nieoceniony. Zrobiło się ciemno a my byliśmy w czarnej d. Jednak jazda po zmroku ma swoje plusy - przykładowo droga wydaje się szybciej mijać, nie widzisz ciągnących się prostych a podjazdy wydają się krótsze.
Temperatura początkowo była łaskawa - nawet 16 stopni między 22 a 24, później zaczęła być nieco bardziej kapryśna i w końcu stanęło na ledwie 10 kreskach. W Myślenicach wpadłem na BP po kawę - nie pomogła ;) Z Tlenkiem (który tego dnia pobił znacząco swoją życiówkę) pożegnaliśmy się w Sułkowicach a my ruszyliśmy do głównej drogi, skąd już jechaliśmy prosto na Kalwarię i Wadowice. Podjazdów tam co niemiara - każdy wysysał z nas resztki energii czego efektem był opisany na początku 30 minutowy postój.
Z Wadowic poszło już całkiem sprawnie chociaż za każdym razem kiedy zbliżało się do mnie auto obawiałem się czy czasem za kierownicą nie siedzi jakiś nadupczony typ. A ludzie nocą samochodami zap...ają strasznie. Gdzie im się tak śpieszy? Nie wiem, ale zarówno człowiek jak i tym bardziej maszyna bywają zawodne i warto to mieć na uwadze zanim wciśnie się gaz do dechy. Na szczęście udało się dojechać. W domu zameldowałem się po równych 24h - wyjechany jak koń po westernie. Tydzień odpoczynku od roweru murowany ;) Dzięki chłopaki za towarzystwo!
To miał być wypad "bez historii" no ale życie to zweryfikowało ;) Schylając się po pustą plastikową butelkę wyrzuconą w lesie (pewnie musiała ważyć TONĘ!) za pomocą blatu naznaczyłem sobie nogę z tyłu (z przodu już mam odbite zęby;) trzema pięknymi szramami. Chciał być człowiek dobry to ma... ;) Swoją drogą nic mnie tak nie wkurwia jak śmiecenie w lesie - trzeba być skończonym baranem. Co prawda incydent miał miejsce na trasie Półmaratonu wadowickiego, ale nie chciałbym winy zwalać na biegaczy. Jeżeli jednak któryś z nich wywalił tą butelkę niech sczeźnie ;)
Jakby się komuś nie chciało czytać to zapraszam na skrót filmowy - relacja tekstowa standardowo poniżej ;) Kolory są wyblakłe ponieważ z racji zmieniającej się na trasie pogody musiałem ujednolicić jakoś obraz ;)
Szosowo z Konradem na test jego nowej maszyny - piękne lekkie i zgrabne cudeńko marki, do której mam sentyment, kellys. Dołączył oczywiście Kuba i pomimo niepewnej pogody pojechaliśmy. Najpierw na wschód.
W Suchej Beskidzkiej czekał nas przymusowy pit-stop w barze gdzie mieli milion wariacji na temat kebabów i frytek. Można sobie zamówić np. kebaba wegetariańskiego (:D) albo bułkę z frtykami ;) Po godzinie przestało padać, ale nie wyszliśmy nawet poza parasolki a rozpadało się ponownie, więc zjechaliśmy pod daszek salonu kosmetycznego u Dorci i Krysi (niestety nieczynny;)
Jako że pierwsza część trasy była względnie płaska to tez dalszy etap obfitował już tylko w podjazdy. Najpierw mały pagórek tuż za Suchą Beskidzką, następnie Przełęcz Ślemieńska i Rychwałdzka. Żeby zamknąć pętlę musieliśmy jeszcze zajechać do Bielska i stamtąd już głównymi drogami do domu. Git wypad ;)
Sobota, święto maryhuanen (Marii Zielnej;) - nic tylko uciekać do lasu ;) Pod Kocierzem łapię koło dziewczyny z Krakowa i tak nam ten podjazd mija na gadkach-szmatkach okołokolarskich ;) Wjazd do lasu i od razu w głowie magiczny przycisk przestawia trybiki w głowie (i mięśniach;) z asfaltu na opcję podłoża mieszanego niejednokrotnie wyboistego ;) Jadę bez spiny, a mimo to wylewam hektolitry potu. Jednak każdy obrót korby oznacza jedno - poruszające się powietrze! ;)
Zajawka filmowa trwa - w tak zwanych
"fajnych miejscach" budzi się we mnie Spilberg :D i kręcę te swoje pokraczne sekwencje. Jednak oglądając to później wiem, dlaczego kocham MTB (szosę też, a jak!) - to zwyczajnie świetna zabawa! Susza w Beskidach jest zatrważająca - na dowód kilka ujęć stacjonarnych dokumentujących to zjawisko. Nie dojeżdżam do Leskowca, bo chwilę wcześniej łapie mnie ulewa i ewakuuję się w dół słysząc za sobą w niewielkiej odległości grzmoty a kątem oka rejestruje błyski. Uff, to już drugi raz w tym samym miejscu dorwała mnie burza i deszcz - tym razem jednak było to bardzo potrzebne a ja przypomniałem sobie co to znaczy zmoknąć a nawet zmarznąć ;) Co ciekawe w Andrychowie nie spadła w tym czasie ani jedna kropla...
Krótko na test przeserwisowanego suportu - nowa dawka smaru w łożyskach (suport deore) i nagle cisza jak makiem zasiał + 40 PLN w kieszeni ;) Żeby nie było sztampowo - mała superprodukcja ;)
I na koniec przestroga ;) Rękawiczki to nie lans, ale przede wszystkim ochrona dłoni - pamiętajcie o tym. W MTB przydają się takie z długimi palcami ;)
Krótkie MTB z Damianem - na Gancarz (802m n.p.m.) i z powrotem. W akompaniamencie strzelającego na cały las suportu (śmieje się, że rower mi się zastał i strzelił focha;) przejechałem całą trasę. A poza tym jedyna niespodzianka to snejk Damiana - ratuje go dętką, bo chłop chciał na prawie cm dziury naklejać łatki ;)