Ledwo 300m w pionie, to i tak o 300 więcej niż planowałem, no ale nie da się mniej ;) Odpoczynek i rozjazd (blee;) w jednym, pełen "czil" po drogach drugiej kategorii ukrytych gdzieś pomiędzy polami kukurydzy a stawami rybnymi, zapomnianych przez spieszących się głównymi arteriami kierowców.
13 lat temu ukazał się album zawierający ten fenomenalny, nie bójmy się tego słowa, przebój ;) Czekam na nowy album od chłopaków z Filter.
Miało być delikatnie, bez górek, a wyszło jak zwykle: uphill pod Kocierz i Targanicką, plus krótkie odcinki sprintowe... Ech, nie da się jeździć z koksami ;) Ps. całkiem sporo ludzi na trasie, pod samym Kocierzem kilkoro rowerzystów, podobnie w Porąbce, jak i w Wielkiej Puszczy - fajnie widzieć ludzi aktywnie spędzających popołudnia zamiast przykładowo siedzieć przed TV i oglądać tasiemce pokroju Wspaniałego Stulecia ;)
Krakowski Terrordome to esencjonalny thrash metalowy zespół, który za sprawą swoich dźwięków teleportuje nas do czasów kiedy gatunek ten był na topie. No i w tym numerze akcent sportowy - a jak ktoś nie wie, co to za dyscyplina ten cały 'mosh' to odsyłam do wikipedii ;)
Spontan po górkach z Gustaffsonem - chłopak poskładał szosę na nowej (swoją drogą bardzo sympatycznej) ramie Accent'a i przyjechał przetestować ją w górach. Mnie dwa razy powtarzać nie trzeba, a trasa Pętli Beskidzkiej to idealna opcja do takich harców.
Czasowo nie wyrobiłem co jest trochę siarą, zważywszy, że miałem bliżej do miejsca spotkania (stacja {s}hell w Żywcu) i po 20 minutowym poślizgu, zaopatrzeniu się w sympatycznym lokalnym sklepie (kasjerka ponoć znała sztuki walki - nie sprawdzaliśmy ;) ruszyliśmy w kierunku Trójstyku.
Po nocnych opadach przejrzystość powietrza była kapitalna - potwierdzi to każdy, kto miał okazję być tego dnia w górach. Gęby nam się nie zamykały z wrażenia, wiecie, typowy Polak w górach, czyli "o k...wa" w każdym punkcie widokowym ;) Wszystkie barwy (czy to błękity, czy to zielenie) są mega soczyste, a oko może dostrzec znacznie więcej - to się nie zdarza zbyt często.
Warto się na dłużej zatrzymać.
Zamiast pchać się główną drogą na Kubalonkę jedziemy na Stecówkę wąską asfaltową nitką przez las. Z Kubalonki nie odpuszczamy sobie soczystego zjazdu serpentynkami do Wisły, gdzie natrafiamy na paraliż komunikacyjny spowodowany, jak się później okazało, zerwanym asfaltem na jednym pasie odcinka do Wisły Malinki. Na szczęście rowery nie auta - jakoś sobie w korkach dają radę. Przy okazji olewamy czerwone przy wahadłowym i wbijamy na pas świeżego asfaltu. Po chwili za nami włączają się koguty i widzimy mknący w naszym kierunku radiowóz (no pewnie, przecież nie ma to jak łatwy łup w postaci dwóch rowerzystów) ;) Tutaj również padło "o k..wa" mimo, że widoki były takie sobie - cóż, widać zwrot dość uniwersalny. Jak się okazało panowie policjanci chyba również stracili cierpliwość stojąc w korku, bo nasze wykroczenie nie zrobiło na nich żadnego wrażenia i pojechali dalej. Ufff ;)
Sebastian ruszył pod Przełęcz Salmopolską jak rasowy góral - do tego stopnia, że zaczynałem tracić kontakt i nagle poczułem "pusty bak" ;) Szybko wchłonąłem banana, którego zapiłem izotonikiem i chwilę później doszedłem typa - co mi tu będzie fikał, w końcu w naturalnym środowisku jestem ;) W ramach polskiej gościnności włożyłem mu na tym podjeździe 2 i pół minuty ;)
Do Bielska jedziemy przez Rybarzowice i dalej ul.Żywiecką - po otwarciu ostatniego odcinka drogi ekspresowej S69 "stara droga" jest spokojna do tego stopnia, że mijamy nawet rowerową rodzinę z dzieckiem. Na 120 km (tuż przed Wilkowicami) odcina mnie do tego stopnia, że nogi mam jak z waty, na szczęście w porę trafiamy na cukiernio-piekranię gdzie raczymy się świeżutkimi "kołoczkami" (drożdżówki i rogale jakby kto pytał ;)
W Straconce pora się rozjechać w swoje strony - Seba wraca sobie tylko znanymi drogami do Rybnika a mnie zostaje zmierzyć się z kolejną przełęczą - Przegibkiem. Na koniec pod Przełęczą Targanicką dojeżdżam do innego kolarza, ale ten w ogóle nie zwraca na mnie uwagi i bez słowa atakuje ostro Beskid. Nie odpuszczam gościowi, który na szczycie okazuje się być krajanem. Wracamy razem solidnym tempem do Andrychowa. To była godna niedziela, szacun dla Seby jak zwykle za to, że mu się chciało.
W opozycji do dzisiejszej słonecznej aury muzyka ponura i zimna, ale na swój sposób urzekająca. I to na dodatek z Polski! Świetne połączenie black metalu, ambientu i... muzyki filmowej. Lubię to!
Spokojnie przez Porąbkę, zaporę i Puszczę plus na koniec dwie hopki: Targanicka i 2 x Kocierska (gdyby ktoś pytał: nie, nie znudziła mi się jeszcze ta opcja;). Trening został odbyty ;)
Grindcore'owo - bezkompromisowo ;) czyli niemiecki Mindflair!
Dawno mnie tu nie było, więc wpadłem obczaić jak się posuwają prace rewitalizacyjne ośrodka w Kozubniku. No coś generalnie się dzieje, w pracach uczestniczy też wojsko, którego dwa samochody mijałem zaparkowane pod tymi budynkami. To niesamowite, że z tych ruin wystawionych przez tyle lat na szkodliwe przecież warunki atmosferyczne można jeszcze coś zrobić... Pożyjemy zobaczymy co z tego będzie ;)
Freddy zawsze i wszędzie! Poza tym tytuł koresponduje w pewien sposób z dzisiejszym wpisem. Jak? Się dowiecie jak przeczytacie. Leniuszki ;)
Dzisiejsza jazda bez historii (no może poza morderczym upałem, który zdawałoby się wciskał mi przy każdym wdechu kule ognia do otworu gębowego;), więc będzie o pewnej książce. Jest lato, więc w ramach niezobowiązującej lektury (zwyczajnie nie chce mi się tych resztek mózgowia przegrzewać) znalazłem sobie niezobowiązującą pozycję naszej bajkstatowej koleżanki Ewki - znanej szerzej jako
CheEvara. A że jej wpisy zawsze były cięte niczym kwiaty na imieniny teściowej to też czas spędzony z pozycją zatytułowaną "Pod górę" mogę śmiało zakwalifikować jako: niezmarnowany ;) Mało tego, prychałem ze średnią kilku razy na rozdział, co w połączeniu ze spożywanym w tym samym czasie piwem dawało wiadomo jaki rezultat. Pozwolę sobie zamieścić tutaj jeden tylko cytat, który mniej więcej nakieruje Was na właściwy tor :)
"- Podróżujesz z rowerem? - zapytał Kameruńczyk, gdy usadziłam swoją spoconą postać na miejscu obok niego. Co mogło mu podpowiedzieć, że podróżuję z rowerem? Usmolone smarem ręce? Sportowy zapach spod skrzydła? Może trzymane w ręce siodełko rowerowe, które kierowca autobusu polecił wyjąć podczas operacji ładowania do bagażnika mojej rozczłonkowanej karocy? Ciekawe, co by pomyślał, gdybym oprócz siodełka miała kurę nioskę w koszyku, a z plecaka wystawało pęto kaszanki."
To nie jest zwykła książka o podróżach rowerowych (ok, czytałem tylko dwie, ale zakładam, że mam rację;) - zamiast monotonnego opisywania kolejnych lokacji dostajemy zgrabnie skrojony podróżniczy memuar. Opisane wydarzenia, napotkane osoby, przebyta droga pasują do profili znanych filmowych odpowiedników pokroju "Piątku trzynastego", przez "Pisiont twarzy Greya", "Pojedynek na szosie" na "Prostej historii" Lynch'a skończywszy ;) Zadziwiająca jest też (z perspektywy prowincjonalisty takiego jak mua) otwartość, bezpośredniość oraz bezinteresowna pomoc spotykanych osób, zwłaszcza, że to nie byli wyłącznie Hiszpanie... Po skończonej lekturze pozostaje pogratulować Che talentu ale przede wszystkim odwagi, która pchnęła ją jedną, samą na nieznany dotąd ląd pełen nieznanych wcześniej przeciwności losu i kłód spadających pod koła Centka i przyczepki. Zachęcam do lektury, bo głębi serca wiem, że jesteście bardziej oczytani, niż
TEN gość :D Nie mam więcej pytań. No może poza jednym.
Wie ktoś gdzie w Polszy dostanę czerymoję? ;)
Ni mom pomysłu na muzyczkę, więc wrzucam kawałek z płyty, na którą czekam - ma dopłynąć z Kanady za kilka tygodni ;) Z góry uprzedzam, że jest i głośno, i chaotycznie. Ale jak ktoś kiedyś powiedział: w tym szaleństwie jest metoda ;)
Plan zakładał poranny start z Jeleśni, a więc na dzień dobry trzydzieści kilka km z dwoma "fajnymi" podjazdami: Kocierz i Rychwałdek. Na wjeździe do Jeleśni mija mnie kolarskie grupetto i ktoś krzyczy: 'cześć Karel!' - to Kamil (znajomy z Trophy ) jedzie z ekipą, jak się później okazało do Zakopanego ;)
W Jeleśni pod karczmą stara i sprawdzona ekipa: Marzena, Grzesiek, Marek, Paweł i Rafał. Grzegorz poprowadził nas w teren morderczym podjazdem z przedkorbielowskich Krzyżówek w kierunku Przełęczy Głuchaczki.
W terenie to już była czysta pamięciówka, co zaowocowało kilkoma wybornymi singlami, których próżno szukać na mapie! Mędralową tym razem zdobyliśmy od słowackiej strony po długim, ale przyjemnym podjeździe.
Apogeum dopiero miało nadejść - cała trasa z )( Klekociny (na której uzupełniam w tamtejszym schronisku zapasy wody) aż na sam Jalowiec to nieustanny podjazd z jednym tylko, na dodatek krótkim fragmentem zjazdowym.
W schronisku Opaczne mega-lipa, nie ma piwa!, Marzena dostaje zjebkę od właścicielki za korzystanie z wody lejącej się do basenu a na dodatek nadciąga, jak zwykle w tym rejonie, burza.
Niepocieszeni uciekamy w kierunku cywilizacji, po drodze dopada nas lekki deszczyk, ale już na dole humory się poprawiają - tak działa widok parasolek Żywca ;)
Grey Season mieli patent, żeby mnie zatrzymać przy swoich dźwiękach. Patent dość ryzykowny, bowiem postanowili połączyć współczesność z klasyką, a warto zaznaczyć, że niejeden już próbował i się na tych eksperymentach przejechał. Im się jednak udało!
Szybka przełęcz Kocierska. Po drodze mijam sporo kolarzy zjeżdżających/podjeżdżających, w tym Damiana, którego musiałem krzykiem obudzić, bo wyglądał jakby drzemał na podjeździe ;) Na zjeździe powrotnym wyprzedziłem na jednej z serpentyn zachowawczo zjeżdżającego kolarza, potem już się nie śpieszyłem i siedział mi na kole do samego Andrychowa ;)
Ktoś całkiem ogarnięty w jednym z komentarzy na youtube napisał, że "jeżeli Johny Cash coveruje twój kawałek, to on już nie jest twój". Trudno się z tym nie zgodzić.