Wpisy archiwalne w kategorii

0-30

Dystans całkowity:4565.17 km (w terenie 760.20 km; 16.65%)
Czas w ruchu:271:58
Średnia prędkość:16.73 km/h
Maksymalna prędkość:66.60 km/h
Suma podjazdów:89746 m
Maks. tętno maksymalne:208 (107 %)
Maks. tętno średnie:161 (82 %)
Suma kalorii:32319 kcal
Liczba aktywności:188
Średnio na aktywność:24.28 km i 1h 27m
Więcej statystyk

#1/2017

Niedziela, 29 stycznia 2017 · Komentarze(6)


Pierwszy raz od kontuzji wypad na "świeże" powietrze ;) Świeże od mniej więcej 500m n.p.m. w górę ;) Na podjeździe miła niespodziewajka - spotykam Funia, który nie tak dawno jak dwa dni temu nawrzucał mi na fejsie :D Po krótkiej wymianie kolarskich życzliwości każdy z nas rusza w swoją stronę ;) Zjazd zielonym szlakiem daleki był od zjazdu, bardziej przypominał jazdę figurową (pozycja na jaskółkę;), ale obfitował w ciekawe spotkania. Przykładowo spotkałem gościa, który chwalił się, że w swoim życiu przejechał milion km (50 lat po 20 tys km - na luzie;), zagadała mnie też sympatyczna grupka spacerowiczów i razem mogliśmy ponarzekać na to, co czeka każdego śmiałka poniżej 500m :D Przy tej okazji uruchomiłem Ciornego, który po przeszczepie kilku części z allegro będzie pełnił niewdzięczną rolę zimówki.








height="405" width="590" frameborder="0" allowtransparency="true" scrolling="no" src="https://www.strava.com/activities/848214208/embed/bbcaeb7ae1634b1db6ac0e247969c8ea0172d9b5">

Szosa #59/2016

Czwartek, 8 września 2016 · Komentarze(0)
Miało być dłużej, ale padły baterie w tylnej lampce. Szkoda, bo szykowała się ciepła, gwieździsta nocka. Dobrze, ze się poobwieszałem odblaskami niczym choinka jakaś, bo mijający mnie patrol nie zareagował na brak tylnego światła ;)



Szosa #57/2016

Sobota, 27 sierpnia 2016 · Komentarze(2)
Krótkie rozpoznanie po 2 tygodniowej absencji spowodowanej jakimś wirusem ;) Jazda jeszcze na antybiotyku, także bez szału ;)

MTB #9/2016 (idzie nowe)

Sobota, 13 sierpnia 2016 · Komentarze(2)

Po okresie wyrzeczeń (hehe) w końcu udało się sfinalizować projekt "fun bike". Co prawda już połowa sezonu za nami, ale po cichu liczę na złotą polską jesień i to, że w takich właśnie godnych warunkach Prymityw da się poznać ze swojej najlepszej możliwej strony. Rower poskładałem, z wyjątkiem przegwintowania mufy w lokalnym sklepie rowerowym, zupełnie sam.


W naturalnym środowisku ;)

Specyfikacja na profilu roweru, wagi brak, bo kompletnie mnie ten parametr nie interesuje. Wystarczy mi świadomość, że rower idzie pod górę jak dziki, a w dół... jak dziki do kwadratu ;) Rozmiar ramy największy, ale i tak brakuje 1-2cm podsiodłówki do pełni szczęścia - więc trochę przesadzona jest rozpiska Dartmoora jakoby kwalifikował się do wzrostu 200cm. Przy moich 194 jest na styk. Na pierwszym tripie rozpoznawczym tradycyjnie dokręcanie części, które naturalnie musiały się poluzować, a więc stery, mostek, adaptery hamulców. Poza tym brak powodów do narzekań.


Rower do trailu (nie mylić z trialem;) na trailu ;)

Dolomiti Trippin' - numero quatro

Niedziela, 26 czerwca 2016 · Komentarze(7)
Ale Lily Allen to ty szanuj, ok? ;)

Wszystko co dobre szybko się kończy - to życiowe prawidło kolejny raz znalazło zastosowanie w realu - niestety niedziela, to nasz ostatni dzień w Dolomitach. Jednak zanim stawimy czoła brutalnej i szarej rzeczywistości poniedziałku w Polsce uszczkniemy sobie małe co nieco z tego włoskiego raju. Na deser zostawiliśmy sobie zmarszczkę zwaną Monte Zoncolan a w kuluarach: najtrudniejszy podjazd Włoch. To musi robić wrażenie. I robiło.


Nadjeżdżamy ;)

Na dzień dobry kszysz na drogię, a w Lariis tablica z napisem: porzućcie wszelką nadzieję ;)

Tomek został przez Jurka (który był tu dzień wcześniej) nazwijmy to umownie "ostrzeżony", że jeszcze w trakcie dojazdówki rozważaliśmy sens tej próby. Sprawdzaliśmy nawet mapę (cyclingcols.com) w poszukiwaniu alternatywy. Ostatecznie jednak nie wymiękliśmy i w samo południe, przy akompaniamencie bijących dzwonów z pobliskich kościołów (na trwogę biły, hehe) ruszyliśmy z malowniczego Ovaro na podbój legendarnej góry.


Jest moc!

Jest czym podładować padający akumulator ;)

Co to był za podjazd! Na samą myśl o tych ciasnych i stromych (już na samym początku wypada 22%) wirażach coś mnie zaczyna pulsować w kolanie ;) Właściwy podjazd ma 8km i było to najdłuższe 8km jakie jechałem pod górę. Dłuższe nawet niż 11km pod Falzarego :D Ustawione co 500m tabliczki z sylwetkami słynnych kolarzy działają na psychikę dwojako: motywują a jednocześnie przypominają, że pół kilometra przy takim nachyleniu potrafi się strasznie ciągnąć.


Tablica upamiętniająca Marco Pantaniego.

Mordeczki trzy :)

Mike jak zwykle przepięknie opowiada o tym miejscu!

Oczywiście najlepszą techniką na moje najlżejsze przełożenie (34x25!) było tropienie węża - może w sumie z 2km przejechałem normalnie (prosto, w siodle lub na stojaka). Nie obyło się bez kilku przystanków. Strzałem w dziesiątkę okazał się zabrany z samochodu w ostatniej chwili drugi bidon z samą wodą - polewanie szybko przegrzewającego się łba było kluczowe. Podjechanie tego kolosa zajęło mi półtorej godziny. Na szczycie przeszyły mnie ciary: zmęczenie, satysfakcja, świadomość, że to ostatni dzień TUTAJ... Emocje były silne, zacząłem się szczypać po udzie sprawdzając czy to "for real" hehe, na szczęście roztaczające się z górki nad przełęczą panoramy odrobinę je studziły.


Zdjęcie Marusi a la Marusia :D

Puść te heble!

Na zjeździe robiliśmy fotki niejako zmuszeni do postojów - Mariuszowi zagotował się hampel (a mówiłem: hamuj pulsacyjnie;), tak, że zjeżdżając za nim czułem smród przypalonych okładzin i tarczy :D, Tomkowi natomiast skończyła się całkowicie okładzina w tylnym hamulcu. Szosowe brejki wyszły z potyczki z Zoncolanem zwycięsko. Nie stwierdziłem znaczących ubytków, choć po pierwszym dniu myślałem, że nie obejdzie się bez wymiany...


Mały Tomek oraz duża, zła i podstępna serpentynka ;)

Nowa część Harrego Pottera: Mariusz, kościół i pentagram ;)


I to by było na tyle. Dziękuję raz jeszcze pomysłodawcom tego tripu: Tomkowi i Mariuszowi. Udało się spełnić małe marzenie - te okolice jeszcze długo będą mi się śniły po nocach! Gdybyście kiedykolwiek mieli okazję do wyjechania w Dolomity nie przegapcie jej! Warto się pomęczyć kilkanaście godzin w aucie (Tomek, dzięki raz jeszcze za bezpieczny transport!), nawet choćbyście mieli tam być przez dwa, trzy dni. Okolica odwdzięczy się wam z nawiązką! Szkoda tylko, że od teraz już nie będzie takie samo, żadna lokalna górka nie da już nawet 50% satysfakcji, którą gwarantowały dolomickie przełęcze. Koniecznie trzeba tam wrócić!