Dolomiti Trippin' - numero quatro

Niedziela, 26 czerwca 2016 · Komentarze(7)
Ale Lily Allen to ty szanuj, ok? ;)

Wszystko co dobre szybko się kończy - to życiowe prawidło kolejny raz znalazło zastosowanie w realu - niestety niedziela, to nasz ostatni dzień w Dolomitach. Jednak zanim stawimy czoła brutalnej i szarej rzeczywistości poniedziałku w Polsce uszczkniemy sobie małe co nieco z tego włoskiego raju. Na deser zostawiliśmy sobie zmarszczkę zwaną Monte Zoncolan a w kuluarach: najtrudniejszy podjazd Włoch. To musi robić wrażenie. I robiło.


Nadjeżdżamy ;)

Na dzień dobry kszysz na drogię, a w Lariis tablica z napisem: porzućcie wszelką nadzieję ;)

Tomek został przez Jurka (który był tu dzień wcześniej) nazwijmy to umownie "ostrzeżony", że jeszcze w trakcie dojazdówki rozważaliśmy sens tej próby. Sprawdzaliśmy nawet mapę (cyclingcols.com) w poszukiwaniu alternatywy. Ostatecznie jednak nie wymiękliśmy i w samo południe, przy akompaniamencie bijących dzwonów z pobliskich kościołów (na trwogę biły, hehe) ruszyliśmy z malowniczego Ovaro na podbój legendarnej góry.


Jest moc!

Jest czym podładować padający akumulator ;)

Co to był za podjazd! Na samą myśl o tych ciasnych i stromych (już na samym początku wypada 22%) wirażach coś mnie zaczyna pulsować w kolanie ;) Właściwy podjazd ma 8km i było to najdłuższe 8km jakie jechałem pod górę. Dłuższe nawet niż 11km pod Falzarego :D Ustawione co 500m tabliczki z sylwetkami słynnych kolarzy działają na psychikę dwojako: motywują a jednocześnie przypominają, że pół kilometra przy takim nachyleniu potrafi się strasznie ciągnąć.


Tablica upamiętniająca Marco Pantaniego.

Mordeczki trzy :)

Mike jak zwykle przepięknie opowiada o tym miejscu!

Oczywiście najlepszą techniką na moje najlżejsze przełożenie (34x25!) było tropienie węża - może w sumie z 2km przejechałem normalnie (prosto, w siodle lub na stojaka). Nie obyło się bez kilku przystanków. Strzałem w dziesiątkę okazał się zabrany z samochodu w ostatniej chwili drugi bidon z samą wodą - polewanie szybko przegrzewającego się łba było kluczowe. Podjechanie tego kolosa zajęło mi półtorej godziny. Na szczycie przeszyły mnie ciary: zmęczenie, satysfakcja, świadomość, że to ostatni dzień TUTAJ... Emocje były silne, zacząłem się szczypać po udzie sprawdzając czy to "for real" hehe, na szczęście roztaczające się z górki nad przełęczą panoramy odrobinę je studziły.


Zdjęcie Marusi a la Marusia :D

Puść te heble!

Na zjeździe robiliśmy fotki niejako zmuszeni do postojów - Mariuszowi zagotował się hampel (a mówiłem: hamuj pulsacyjnie;), tak, że zjeżdżając za nim czułem smród przypalonych okładzin i tarczy :D, Tomkowi natomiast skończyła się całkowicie okładzina w tylnym hamulcu. Szosowe brejki wyszły z potyczki z Zoncolanem zwycięsko. Nie stwierdziłem znaczących ubytków, choć po pierwszym dniu myślałem, że nie obejdzie się bez wymiany...


Mały Tomek oraz duża, zła i podstępna serpentynka ;)

Nowa część Harrego Pottera: Mariusz, kościół i pentagram ;)


I to by było na tyle. Dziękuję raz jeszcze pomysłodawcom tego tripu: Tomkowi i Mariuszowi. Udało się spełnić małe marzenie - te okolice jeszcze długo będą mi się śniły po nocach! Gdybyście kiedykolwiek mieli okazję do wyjechania w Dolomity nie przegapcie jej! Warto się pomęczyć kilkanaście godzin w aucie (Tomek, dzięki raz jeszcze za bezpieczny transport!), nawet choćbyście mieli tam być przez dwa, trzy dni. Okolica odwdzięczy się wam z nawiązką! Szkoda tylko, że od teraz już nie będzie takie samo, żadna lokalna górka nie da już nawet 50% satysfakcji, którą gwarantowały dolomickie przełęcze. Koniecznie trzeba tam wrócić!

Komentarze (7)

Andrzej: no bez przesady, jazda zwyczajna a co do pisaniny to polecam pana co pierwszy komentuje ;)

Mariusz, trafiłeś w sedno - podobnie jak jak i Radek, he he he

k4r3l 21:18 wtorek, 23 sierpnia 2016

wszędzie dobrze, ale na Kocierzu najlepiej :)))

Lama 15:42 poniedziałek, 4 lipca 2016

Moje kolarskie życie dzieli się na to przed i po Monte Zoncolan ;P

marusia 09:43 poniedziałek, 4 lipca 2016

Nie jechałem żadnego z nich... oba wydają się być niezłym wyzwaniem, może kiedyś będzie mi dane spróbować :)

sufa 08:31 poniedziałek, 4 lipca 2016

True, szkoda, że nawierzchnia taka sobie, ale o ile Zonco było nawet przyjemne :] to w tym wypadku mamy do czynienia z czystym masochizmem :))) Niemniej bardzo zacna ciekawostka :)

K. 07:54 poniedziałek, 4 lipca 2016

Cóż za styl: w jeździe i prozie.

angelino 07:51 poniedziałek, 4 lipca 2016

Pjemkne te podjazdy, ale...
Ja tam mało się znam, ale słyszałem plotkę, że najtrudniejszy (szoszoński) we Włoszech, a ponoć i w Europie to jest Malga Palazzo.
Tak trudny, że aż nie ujęty w żadnych wielkich rankingach :)

sufa 06:55 poniedziałek, 4 lipca 2016
Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa sukce

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]