Dolomiti Trippin' - numero tre
Sobota, 25 czerwca 2016
· Komentarze(5)
Kategoria 60-100, bike: Śmigant, BS, WH-R500, Z kimś, zagramanica
Nowe The Hillbilly Moon Explosion nie zawodzi!
Dzień trzeci nie zwiastował rewolucji - raptem krótka pętelka po okolicy, tak żeby Tomek mógł zdążyć na mecz POL-SUI. Ale tym razem zamiast na ilość postawiliśmy na jakość i ta dewiza przyświecała nam od tej chwili do końca włoskiego epizodu. Nad Lago di Misurina dojechaliśmy przez niezbyt urokliwą przełęcz Tre Croci. Z perspektywy szosy może to faktycznie nic ciekawego (chociaż mnie się wspinało świetnie:) to jednak o jej potencjale świadczy obecność w sąsiedztwie Parku Naturalnego, co potwierdzały też licznie zaparkowane na poboczu samochody.
Ładne to to mają ;)
Komu w drogę temu widoki ;)
My jednak jechaliśmy dalej - Misurina to turystyczna mieścina o nieprzeciętnej lokalizacji - położona na wysokości 1700m n.p.m. nad niewielkim jeziorem u podnóża olbrzymów zwanych Tre Cime Di Lavaredo. Ciekawostką jest fakt, że w zimie, kiedy wody jeziora skuje pokrywa lodowa to odbywają się tu rozgrywki... konnego polo! Byłem w szoku :) Czekając na Tomka okrążyliśmy sobie jezioro dzięki czemu zaliczyłem odrobinę przełajów (korzonki, szuter, te klimaty). Tomek był tak zachwycony okolicą, że był w stanie poświęcić mecz lub chociaż przedłużyć pobyt w tym rejonie.
Na przedmieściach Misuriny :)
Nie byliśmy jedynymi śmiałkami atakującymi Rifugio :)
A w perspektywie czekało nas nie byle co - wspinaczka na Rifugio Auronzo, czyli do schroniska położonego na wysokości ponad 2300m n.p.m. - czy można przedkładać ponad to jakiś mecz? Nie sądzę :D A podjazd był zacny - spd'ki strzelały a obręcze się gięły, do tego panujący upał dawał się znacząco we znaki. Z jedną dłuższą przerwą udało się podjechać tego olbrzyma ostatecznie lądując kilkadziesiąt metrów powyżej schroniska, bo aż tam prowadził asfalt. Końcówka była bardzo mocna i nie dawała wytchnienia. A widoki? Normalnie klękajcie narody - panorama o rozpiętości 270* zniszczyła system. Kapitalne miejsce, choć odrobinę wietrzne, ale w tej chwili mało kto się tym przejmował.
Hardo :D
*.* - uginające się kolana to standard, nie tylko przez podjazdy ;)
Obawialiśmy się zjazdu, ale poszedł niezwykle gładko i chwilę później już byliśmy z powrotem w Misurinie. Zbliżała się 15 czyli pora rozpoczęcia meczu. Wpadłem na pomysł, żeby zamiast gnać na złamanie karku na kemping można by poszukać jakiejś knajpki i oglądnąć mecz. Tomek był z pomysłu zadowolony, ale Mariusz pewnie wolałby zrobić w międzyczasie 50 dodatkowych kilometów :D Mnie to było wszystko jedno, ostatecznie wygrało słodkie lenistwo. A więc ulokowaliśmy się w pizzeri, gdzie mecz już leciał (Polska kontra Szwajcaria, we włoskiej knajpie i niemieckiej telewizji:), a towarzystwo było zaskakujące - w pierwszej loży para z Polski, a za nimi starsze małżeństwo ze... Szwajcarii :D
Tomek wjeżdża na najwyższy punkt programu :)
Mordeczki :)
Mecz wygraliśmy, ale pogodowo zaliczyliśmy wtopę, bo gdy mieliśmy wracać rozpadało się dość mocno, ale chociaż było ciepło. Zjazdy w takich warunkach nie należały do najprzyjemniejszych, ale z racji pory mogliśmy się trochę osuszyć w promieniach zachodzącego słońca podjeżdżając niemalże niezauważalną, bo 3% Passo Cimabianche skąd czekał nas już tylko długi zjazd do Cortiny. Po sprawnym oporządzeniu się, kolacji wpadliśmy do obozowej knajpki na drugi mecz tego dnia racząc się lokalnym lagerem i przeglądając fotki na lapku. Mimo niezbyt sprzyjających w końcówce warunków to był bardzo udany dzień - niestety coraz mocniej docierało do mnie, że został nam już tylko jeden dzień (i to nie cały...) w bajecznych Dolomitach...
Ostatnie spoglądnięcie przez ramię na Tre Cime...
Sjesta :)
Ciąg dalszy (na szczęście) nastąpi... ;)
Dzień trzeci nie zwiastował rewolucji - raptem krótka pętelka po okolicy, tak żeby Tomek mógł zdążyć na mecz POL-SUI. Ale tym razem zamiast na ilość postawiliśmy na jakość i ta dewiza przyświecała nam od tej chwili do końca włoskiego epizodu. Nad Lago di Misurina dojechaliśmy przez niezbyt urokliwą przełęcz Tre Croci. Z perspektywy szosy może to faktycznie nic ciekawego (chociaż mnie się wspinało świetnie:) to jednak o jej potencjale świadczy obecność w sąsiedztwie Parku Naturalnego, co potwierdzały też licznie zaparkowane na poboczu samochody.
Ładne to to mają ;)
Komu w drogę temu widoki ;)
My jednak jechaliśmy dalej - Misurina to turystyczna mieścina o nieprzeciętnej lokalizacji - położona na wysokości 1700m n.p.m. nad niewielkim jeziorem u podnóża olbrzymów zwanych Tre Cime Di Lavaredo. Ciekawostką jest fakt, że w zimie, kiedy wody jeziora skuje pokrywa lodowa to odbywają się tu rozgrywki... konnego polo! Byłem w szoku :) Czekając na Tomka okrążyliśmy sobie jezioro dzięki czemu zaliczyłem odrobinę przełajów (korzonki, szuter, te klimaty). Tomek był tak zachwycony okolicą, że był w stanie poświęcić mecz lub chociaż przedłużyć pobyt w tym rejonie.
Na przedmieściach Misuriny :)
Nie byliśmy jedynymi śmiałkami atakującymi Rifugio :)
A w perspektywie czekało nas nie byle co - wspinaczka na Rifugio Auronzo, czyli do schroniska położonego na wysokości ponad 2300m n.p.m. - czy można przedkładać ponad to jakiś mecz? Nie sądzę :D A podjazd był zacny - spd'ki strzelały a obręcze się gięły, do tego panujący upał dawał się znacząco we znaki. Z jedną dłuższą przerwą udało się podjechać tego olbrzyma ostatecznie lądując kilkadziesiąt metrów powyżej schroniska, bo aż tam prowadził asfalt. Końcówka była bardzo mocna i nie dawała wytchnienia. A widoki? Normalnie klękajcie narody - panorama o rozpiętości 270* zniszczyła system. Kapitalne miejsce, choć odrobinę wietrzne, ale w tej chwili mało kto się tym przejmował.
Hardo :D
*.* - uginające się kolana to standard, nie tylko przez podjazdy ;)
Obawialiśmy się zjazdu, ale poszedł niezwykle gładko i chwilę później już byliśmy z powrotem w Misurinie. Zbliżała się 15 czyli pora rozpoczęcia meczu. Wpadłem na pomysł, żeby zamiast gnać na złamanie karku na kemping można by poszukać jakiejś knajpki i oglądnąć mecz. Tomek był z pomysłu zadowolony, ale Mariusz pewnie wolałby zrobić w międzyczasie 50 dodatkowych kilometów :D Mnie to było wszystko jedno, ostatecznie wygrało słodkie lenistwo. A więc ulokowaliśmy się w pizzeri, gdzie mecz już leciał (Polska kontra Szwajcaria, we włoskiej knajpie i niemieckiej telewizji:), a towarzystwo było zaskakujące - w pierwszej loży para z Polski, a za nimi starsze małżeństwo ze... Szwajcarii :D
Tomek wjeżdża na najwyższy punkt programu :)
Mordeczki :)
Mecz wygraliśmy, ale pogodowo zaliczyliśmy wtopę, bo gdy mieliśmy wracać rozpadało się dość mocno, ale chociaż było ciepło. Zjazdy w takich warunkach nie należały do najprzyjemniejszych, ale z racji pory mogliśmy się trochę osuszyć w promieniach zachodzącego słońca podjeżdżając niemalże niezauważalną, bo 3% Passo Cimabianche skąd czekał nas już tylko długi zjazd do Cortiny. Po sprawnym oporządzeniu się, kolacji wpadliśmy do obozowej knajpki na drugi mecz tego dnia racząc się lokalnym lagerem i przeglądając fotki na lapku. Mimo niezbyt sprzyjających w końcówce warunków to był bardzo udany dzień - niestety coraz mocniej docierało do mnie, że został nam już tylko jeden dzień (i to nie cały...) w bajecznych Dolomitach...
Ostatnie spoglądnięcie przez ramię na Tre Cime...
Sjesta :)
Ciąg dalszy (na szczęście) nastąpi... ;)