Wpisy archiwalne w kategorii

orient

Dystans całkowity:45.50 km (w terenie 30.00 km; 65.93%)
Czas w ruchu:04:31
Średnia prędkość:10.07 km/h
Suma podjazdów:2050 m
Liczba aktywności:1
Średnio na aktywność:45.50 km i 4h 31m
Więcej statystyk

Jesienne Beskidzkie KoRNO - enduro ;)

Sobota, 26 października 2013 · Komentarze(4)
Kraków. Miasto magiczne, w którym oprócz latających z maczetami świrów działa sobie całkiem spora grupka muzyków odpowiedzialnych za dźwięki różne, różniste. Fleshworld właśnie szykuje się do wydania debiutu i jeżeli będzie on tak dobry, jak promocyjny kawałek, to muszę zmodyfikować swoją listę najlepszych albumów na rok bieżący.


Z tą jesienią w nazwie tonie do końca na 100% się sprawdziło, bo może i liście faktycznie szeleściły pod kołami, ale temperatura była iście letnia. Ale nie uprzedzajmy faktów. Po rozgrywkach w piłkarzyki poszliśmy spać ok. 3 nad ranem - nie ma to jak umysł trzeźwy i wypoczęty przed rajdem na orientację :) To mój absolutny debiut, ale co tu kryć - jeździłem u siebie, więc lwią część trasy musiałem znać. Także dla mnie to taki pseudo-orient - testowe liźnięcie tematu, co by się orientować o co tak naprawdę w tym chodzi.
Jedyne strzałki na rajdzie :P Nie ma lekko :) © k4r3l

Po odprawie jakoś tak wyszło, że zgadaliśmy się z Adamem z Sokoła Kęty i we dwójkę postanowiliśmy zaatakować pierwszy PK, czyli ruiny Zamku Wołek. Sprawa niby prosta, bo z głównej drogi kierują do niego drogowskazy, ale tylko na początku. Tam akurat nigdy wcześniej nie byłem, ale kojarzyłem, że jedzie się tam prawie tak samo jak do Kajmana i Niradhary. Przejeżdżając obok ich domostwa nie trudno było nie zauważyć kudłatego olbrzymka zwanego Funiem :)
Odprawa piechurów i dogtrekkingowców ;) © k4r3l

Do samego PK konieczne było butowanie. Na szczycie oprócz lampionu niespodzianka - jakaś sesja zdjęciowa skąpo ubranej fotomodelki. Były zakusy co by poczekać na dalszy rozwój wydarzeń (a nóż się trafi sesja w bikini?;), ale chęć rywalizacji i zew gór wygrały z prymitywnymi instynktami. Opuściliśmy ruiny z łezką w oku i kilkoma szowinistycznymi komentarzami pozegnaliśmy 'białą damę', której do straszenia było jednak daleko.
Baza u podnóża Żaru - lepiej nie mogli wybrać ;) © k4r3l

Zaczęliśmy kierować się na przełaj wykorzystując ścieżki oznaczone na mapie linią przerywaną tudzież nie oznaczone w ogóle :) W pewnym momencie Adam słusznie zauważył, że kiepując ostro w górę dojdziemy do niebieskiego pieszego. Podejście to było delikatnie mówiąc chamskie. Zresztą kolejne również, bo zamiast jechać niebieskim do Kóz zaczęliśmy się wspinać do czerwonego szlaku. Wszystko szło ok, czerwony był na tym odcinku nawet przejezdny, ale PK4, czyli "drzewo nad urwiskiem" wyprowadził nas w maliny.
Odprawa rowerówek: rekreacyjnej i enduro ;) © k4r3l

Najpierw za daleko zjechaliśmy, zaczęliśmy mozolny powrót w górę, następnie skręciliśmy w ciekawie wyglądającą ścieżkę, która doprowadziła nas do urwiska. Sęk jednak w tym, że było to urwisko... nad właściwym urwiskiem. Kiedy wieksząść atakujących ten punkt widziała to drzewo z dołu, my patrzyliśmy sobie na nie z góry. Bez szans na przedostanie się tam w jednym kawałku. Odwrót. Do 2h zmarnowanych na przeczesywanie okolicy wpadło nam jeszcze karne 60 minut za brak punktu. Lepiej by było, gdybyśmy go w ogóle nie atakowali...
Adam nad urwiskiem w kamieniołomie ;) © k4r3l

Punkt w schronisku na Hrobaczej to bułka z masłem, z tym, że zamiast klasycznego perforatora (typ dziurkacza) potwierdzeniem zdobycia PK1 była schroniskowa pieczątka na karcie startowej. Trasa enduro to tak naprawdę pure mtb - także nie było zmiłuj. Punkt przy kapliczce na Przełęczy U Panienki (PK5) to również prościzna - trudniejsza była późniejsza ścianka do wypychu :)
Husky dwa pod Hrobaczą ;) © k4r3l

PK7 to z kolei skrzyżowanie szlaków. Tak sobie wbiłem tą nazwę do łba, że dojechaliśmy aż na same Gaiki. Gdybyśmy jednak wcześniej zerknęli na mapę nie trzeba by było się wracać jakieś 250m :) Na dodatek lampion został sprytnie ukryty za drzewem ;)
Lansik pod Magurką ;) © k4r3l

Kolejny punkt był ulokowany na Przełęczy Przegibek tuż za pomnikiem - no to zjeżdżamy. Adamowi na 29erze zjazdy szły wyraźnie lepiej - po prostu była mniejsza szansa, że zakopie się w liściach;) Tam jeszcze zaopatruję się w wodę i rozpuszczam tabsy z isostarem. Zamiast narciarskiego decydujemy się zaatakować niebieski szlak pieszy, tylko raz nim podchodziłem i wiedziałem, że lekko nie będzie. Nieco wyżej, szok, tak się zapędzili w tworzeniu tras biegówkowych, że można kawałek podjechać niezłą autostradą...
Znowu Czupel - w tym roku to już 3 raz ;) © k4r3l

Na Magurce pod schroniskiem zamieniamy kilka słów z dwójką chłopaków na fullach - jak się okazuje, robią tą trasę w odwrotnym kierunku. Szacun. Jedziemy dalej, a ja drugi raz w przeciągu 7 dni ląduje na Czuplu. Ponownie pięknie z niego widać Tatry. Jest też kolejny punkt - "dziupla krzyży", czyli PK11. Decydujemy się na zjazd czerwonym szlakiem o dość gwałtownym nachyleniu (540m na 3,2km). Jednak to nie nachylenie jest problemem a liście, które włączają w głowie blokadę: nie szarżuj. Tak czy inaczej dwukrotnie zatrzymujemy się studząc tarcze i dając odpocząć dłoniom.
Końcówka czerwonego z Czupla ;) © k4r3l

PK8 to w ogóle asfaltowa masakra, czyli osławiony podjazd na Nowy Świat. Nachylenie jest tam takie, że zmuszeni jesteśmy jechać wężykiem! W tych okolicach jeszcze mi się to nie zdarzyło - dziwne, że tam jeszcze nie byłem! Po drodze mija nas kilku szosowców - widać, że to ich treningowa górka. PK "krzyż" okazuje się kapliczką, dopełniamy formalności i jeszcze kilkaset metrów podjeżdżamy w górę do zielonego szlaku, którym zjeżdżamy do Porąbki.
Adam z Arturem na pudle - splendor & fejm ;) © k4r3l

Tu dwa ostatnie punkty. Na pierwszy ogień idzie "wiata przystanku", przy której już kręcą się inne ekipy z trasy rekreacyjnej nie mogąc zlokalizować punktu. Dzwonię do Moniki, która z uśmiechem zapewnia nas, że PK na pewno jest na miejscu. Dla skrzatów może i widoczny, ale nie dla nas, hehe.
Mapken i nr startowy ;) © k4r3l

PK9, czyli "drzewo" okazuje się płotem - niby punkt sklasyfikowany jako łatwy (niska kara czasowa za odpuszczenie), jednak po zaliczeniu tych wszystkich podjazdów każdy kolejny wydaje się być arcytrudny. Do bazy docieramy kilka minut po 16. Jak się okazuje otarliśmy się z Adamem o podium i gdyby nie błądzenie w kamieniołomie byłoby pudło ;) Niemniej jednak nie po wynik tam jechałem a dla czystej frajdy, której z pewnością doświadczyliśmy.

Prysznic, ogłoszenie wyników, a na koniec integracyjne ognicho z zasłużonym browarem w towarzystwie mojego nawigatora Adama, drugiego Adama, Artura i współlokatorów z DG. BTW: gratki dla drużyny Adamusso za bardzo udany debiut - II miejsce na rowerowej giga to nie przelewki! Jak widać starty u Golonki procentują na wielu płaszczyznach, hehe.

Myślę, że Beskid Mały sprawdził się jako miejscówka do organizacji tego typu rajdu. Wielu uczestników na pewno było pozytywnie zaskoczona stopniem trudności poszczególnych tras oraz walorami estetycznymi okolicy. Co ciekawe pierwszy raz na KoRNO wystartowali dogtrekkingowcy - fajnie było patrzeć na hasające po lasach zwierzaki. Bajeczna (wręcz jak na zamówienie!) pogoda sprawiła, że nikt nie miał powodów do narzekań. Rowerowa Norka ogarnęła temat perfekcyjnie. Pierwszy raz jeździłem po górach za czymś innym niż tylko strzałkami, kolejnymi metrami w pionie i widoczkami - świetna impreza! Dzięki!