Dziś krótko i wciąż standardowo ;) Tym razem powrót do domu wzdłuż Kaskady Soły. Wyjazd o godzinie 17 i nadal ciepło;) Dopiero w Wielkiej Puszczy (przed godz. 18) zrobiło się chłodniej :) Jazda asfaltem na terenowych oponach o szerokości 2.2'' upłynęła pod znakiem nieustającego szumu i dużych oporów toczenia;) Ale pomimo tego udało się przejechać tą trasę poniżej 1:30.00 :)
Poniżej mapka i dane z pulsometru, którego cały czas testuje. Już nie mogę się doczekać jakiegoś poważniejszego uphillu - zobaczymy czy puls wariuje czy jest w miarę stabilny :)
Kontynuując wątek coverowy - tym razem w nieco bardziej elektronicznej odsłonie. Powerman 5000 znam słabo, ale lubię wszelakiej maści przeróbki. Ich nowa płyta właśnie w takie smaczki obfituje. Posłuchajcie jak uporali się z klasykami - jeden z moich faworytów. Nie znam oryginału (The Church), ale ta wersja ma w sobie coś. No i wokal przypomina mi Andersa Fridena z In Flames :)
W ostatniej chwili zdecydowałem się na ten wariant, bo wcześniej myślałem albo o Równicy tudzież o Żarze tamtejszych zawodach downhillowych. Padło na Krowiarki, czyli tytułowe 1012m n.p.m. Ale żeby tam dojechać trzeba pokonać kilka mniejszych wzniesień.
Kocierz musiałem (po drodze wyprzedzam kilku niedzielnych rowerzystów;), ale już kolejno Przełęczy Rychwałdzkiej i Ślemieńskiej nie miałem w planach. Niestety zamknięta droga w Gilowicach zmusiła mnie do przejazdu przez te może nie specjalnie duże, ale w perspektywie mogące dać w kość podjazdy. Cóż, jakoś poszło. Na zjeździe z Rychwałdku wykręcam 67km/h ;)
Po odwróceniu mapy okazało się, że to nie wszystko. Bowiem na drodze wyrosła kolejna uphill'owa niespodzianka - Przełęcz Przysłop (661m n.p.m.). No cóż, nie było odwrotu, bo w przeciwnym razie musiałbym nadłożyć drogi. Bardzo fajny podjazd, z obu stron ciekawy. Na podjeździe mijam jednego bikera, chyba nie próbował gonić, ale miał spory plecak, więc się nie dziwię ;)
Droga przez Zawoję nawet znośna, nowy asfalt, stosunkowo mało aut. Niestety od wyciągu "Mosorny Groń" nawierzchnia przybiera dziwną postać. Miejscami, dość regularnie ma zdjętą górną warstwę przez co trzeba uważać, by czegoś nie urwać. Działa to na zasadzie progu zwalniającego - widocznie tak było taniej :) Na kilkaset metrów przed szczytem po obu stronach drogi stoją gęsto zaparkowane samochody - to znak, że na przełęczy będą tłumy.
Nie pomyliłem się, dlatego nie zabawiam tam długo. Przede mną droga powrotna, a ja jestem dopiero na półmetku (80km). Kolejna 70ka to kilometry kryzysowe. Jazda z płynnej przeradza się w szarpaną. Na zjazdach cisnę tylko po to by na podjeździe zredukować i wjeżdżać tempem ślimaka. Najbardziej i tak odczuwam trasę na czterech literach - seryjne siodełko z pewnością nie nadaje się na takie dystanse...
Na domiar złego cały czas, na odcinku od Stryszawy aż do Okrajnika dostaję po gębie spowalniającym wiatrem. Jedzie się tragicznie... Kiedy docieram do Łękawicy odczuwam pewnego rodzaju ulgę, bo wreszcie jestem w swojej okolicy i chociaż czeka mnie powrót przez Kocierz, to jednak kręci się znacznie lepiej.
Sam podjazd to już formalność ale i na tym odcinku przystaję, bo dystans, wiatr, upał i wcześniejsze podjazdy wycisnęły ze mnie co tylko było do wyciśnięcia. Teraz już wiem, że dystansy powyżej 120km, po takich (czyt. 2500m w pionie) górkach to już nie moja kategoria. Cóż, pozostają "seteczki" i rozsądne przewyższenia rzędu 1500-2000m :)))
Dzisiejszy dojazd musiał dojść do skutku. Raz, że to ostatni dzień wakacji, dwa, że była szansa na zamknięcie miesiąca sierpnia z nienagannym rezultatem. Udało, się nawet z nawiązką :) Rano rześkoooo - tylko 9*C. Ale za to kręciło się OK, bo zagrzewał The Nightwatchman, czyli jego wysokość Tom Morello!
W drodze powrotnej kilka małych epizodów. Wpierw na wysokości kościoła w Straconce zauważam przed sobą dwóch szosowców, jadę swoje, zbliżam się, więc naturalnie wyprzedzam machając i odjeżdżam. I kto wie czy nie był to najlepszy dotychczasowy czas podjazdu - niestety skupiłem się na powiększaniu przewagi a nie na mierzeniu czasu. Specjalnie na Przegibku sobie poczekałem, zakupiłem bigmilka, żeby sprawdzić jak daleko uciekłem. Po 3 minutach i połowie mojej algidy wjeżdżają - satysfakcja jest ;) Później coś tam długo grzebali przy jednym z rowerów, więc może to jakiś defekt, ale to nie istotne. Świetnie podjeżdża się mając kogoś na plecach:)
Podczas mojego postoju zjeżdża z Gaików starszy gość na góralu. Zagajam o stan szlaków, mówi, że sucho tylko jak zwykle walają się po ziemi nieuprzątnięte gałęzie ze zwózki. Zaczyna się: patrzy na moje hamulce (v-brake'i) i się pyta czy jeżdżę na nich po górach i czy nie szkoda mi zdrowia. Odpowiadam, że tylko ręce są najbardziej poszkodowane i nic więcej. Jednocześnie sobie pomyślałem czy jemu nie szkoda zdrowia jeżdżąc po górach bez kasku... Potem jeszcze porusza temat spd, że niby poleca i w ogóle takie tam mało ciekawe rzeczy ;) Konkluzja mnie się nasuwa następująca: nie mam nic do ludzi, naprawdę, ale po prostu irytują mnie u niektórych osobników procesy myślowe i wypowiadane kwestie;) Jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym coś komuś sugerował, bo wiem, że nie pozjadałem wszystkich rozumów na świecie. No ale cóż, niektórzy po prostu nie mogą wytrzymać, bez wygłoszenia kilku uwag. Pożegnaliśmy się kulturalnie i tyle, ale pewien niesmak pozostał...
Po zjeździe wbijam się na krzyżówce w Międzybrodziu przed kolejnego szosowca, który nadciąga od strony Tresnej. Na tym odcinku lubię przycisnąć, ale predator nie odpuszcza i wyprzedza mnie na podjeździe ze "stójki". Doganiam france na zjeździe z zapory w Porąbce, ale nie cieszę się długo z "koszulki lidera", bo gość nie odpuszcza i kolejny raz mnie wyprzedza. Pewnie odpadłbym na dłuższym dystansie, bo tylko szaleniec na góralu porywa się na rywalizację z szosowcem i to w dodatku takim pro, w sensie z ogolonymi nogami! Na szczęście ja skręcałem w kierunku W. Puszczy on jechał do centrum Porąbki, więc wstydu nie było, a satysfakcja pozostała...
O poranku jazda w iście londyńskich klimatach, czyli mgła na wysokości zapory w Porąbce aż do Międzybrodzia Bialskiego. Podjazd na Przegibek już w piękniejszych okolicznościach. Nogawki i longsleev'e do pewnego momentu nawet się przydają;)
Kolejna piękna niedziela, kolejna fajna traska. Wcześniej nawet nie zdawałem sobie sprawy, że tak blisko mam do granicy. Postanowiłem pojechać sobie do Korbielowa by tam zaatakować Przełęcz Glinne (809m n.p.m.). Jednak z atakiem nie miało to zbyt wiele wspólnego, bo co tu dużo mówić - podjazd ten jest cienki jak makaron Czaniecki ;)
Standard przez Kocierz to dla mnie chleb powszedni. Ale za każdym razem mam satysfakcję ze zdobycia tej przełęczy. Dziś zapełni się ona "turystami", ale takimi, o których Kazimierz Nowak pisze w ten sposób: "Są wprawdzie ludzie, którzy przez Saharę jadą i zajadają lody, piją mrożone napoje, spożywają tuziny konserw, nie są to jednak wolni koczownicy Sahary, jak ja. To niewolnicy swych wygód, którzy trzymać się muszą utartego szlaku."
Sam Korbielów również niczym szczególnym mnie nie zaskoczył. Może dlatego, że nie było tam tylu palantów za kółkiem co ostatnim razem w Szczyrku... Mieścina spokojna, ruch umiarkowany no i to stare przejście graniczne... Budynki widmo wciąż stoją, ale już nikt nie zatrzymuje się do kontroli, więc wszelkie znaki stopu są obecnie ignorowane...
Zaledwie po dwóch krokach po słowackiej stronie zostaję zbombardowany sieciowymi sms'ami z T-mobile informującymi o kosztach rozmów/sms'ów itp. na terenie sąsiedniego kraju. Po wypróbowaniu słowackiego powietrza, sprawdzeniu ichniejszego stanu nawierzchni i fotkach wracam do kraju ;)
Chociaż przyznaję, że kusi tabliczka informująca o platformie widokowej na Tatry w Oravaskiej Polhorze. To raptem 6km od granicy, ale tym razem odpuszczam. Zostawiam to sobie na następny raz, przynajmniej będzie powód by tu jeszcze wrócić ;)
Powrót przez Sopotnię Małą, Juszczynę i Trzebinię. Tam podjeżdżam Przełęcz "U Poloka" - wrażenia widokowe jak najbardziej ok (Babia, Pilsko i cholera wie jeszcze jakie inne szczyty;), ale żeby się bardziej zmęczyć polecam robić ją od strony Żywca - siódme poty wylane na długim podjeździe (dla mnie to był niestety zjazd) gwarantowane.
Ostatnie wzniesienie do pokonania to ponownie Przełęcz Kocierska. Tym razem podjeżdżam ją wariantem klasycznym. W miejscu gdzie trwa remont rower prowadzę / podjeżdżam terenem. Spotykam starszego gościa na kolarce i pyta czy tam niżej jest asfalt;) Mówię, że jest, ale w opłakanym stanie. Chyba jednak ucieszył się mimo wszystko ;) Po 5h jazdy i utrwalania kolarskiej opalenizny melduję w domu, gdzie po ożywczym prysznicu spożywam, pisząc te właśnie słowa, wybornie schłodzoną Łomżę. Zdrówko i do następnego;)
Załączam muzyczkę, bo dziś wpis niezbyt obfity w treść. Za to muzyczka będzie wyjątkowo soczysta - aaarggghhh! ;)
To samo co dzień wcześniej, nawet zdjęcie z poprzedniego dojazdu, bo tym razem jakoś weny brakło. Jednak jazda do pracy z dnia na dzień mi nie służy, ale chciałem sprawdzić czy dam radę, w razie 48 godzinnego strajku PR :) Dać dałem, ale strasznie to wszystko wyszło na siłę. Nic dodać, nic ująć.
Jako, że nasi kochani kolejarze zastrajkowali pojechałem do pracy na rowerze. Wszak każdy pretekst jest dobry ;))) Trasa ta sama co zwykle, więc nie ma o czym pisać. Rano rześko. Ale po południu ładnie już grzało... Przegibek z obu stron poszedł tym razem gładko, nawet kogoś wyprzedziłem na podjeździe ze Straconki ;)
Od zawsze byłem przeciwny planowaniu tras typu "dziś musi być setka" itp.- jakoś mnie to nie kręci. Zresztą żadnej do tej pory nie przejechałem, więc i tak nie ma o czym mówić. Ale wiedziałem, że dzisiejszy wyjazd będzie obfitował zarówno w kilometry horyzontalne jak i metry wertykalne. Plan raczej nie oryginalny, bo przecież Kubalonkę to już większość ma zaliczoną, ja nie miałem. Do dziś :)
Ale po kolei... Żeby się tam dostać, musiałem się trochę nakręcić korbą. Najpierw moja "domowa" Przełęcz Kocierska. Później było trochę kluczenia przy wyjeździe z Żywca. Do tej pory nie mam pojęcia jak się wbić na starą drogę koło browaru ;) Dlatego też wcześniej pytałem Jeremiks'a i Webit'a czy by się ze mną nie przejechali, bo pewnie znają te okolice lepiej niż ja. Niestety, żaden z nich nie dał rady, więc zdany byłem na siebie i mapę turystyczną Beskidu Śląskiego nie uwzględniającą nowej drogi ekspresowej S69...
Najpierw więc jechałem lewą stroną ekspresówki poza barierami dźwiękochłonnymi, później, gdzieś za fabryką Hutchinson'a, przebiłem się na drugą stronę . Nie obyło się bez przełajów, bo niejednokrotnie moją drogę przecinały dziwne strumyki i nieprzejezdne chaszcze. Na wysokości Twardorzeczki pokierował mnie jeden lokales ale i tak jechałem jakimiś polami, by w końcu wpaść do rzeki. Dosłownie, bo o ile początkowy fragment przejechałem z rozpędu to już dalszą część musiałem pokonać w bród;) Kiedy w końcu wyjechałem na asfalt pozostało skierować się znaną mi drogą przez Radziechowy na Węgierską Górkę. Widoki po drodze obłędne, ale to dopiero początek ;)
W Węgierskiej kolejna wpadka logistycza - robię pętelkę z jednym ciekawym podjazdem w okolicach fortu "Waligóra" (zgubiłem szlak rowerowy:) i wracam do punktu wyjścia. Od teraz trzymam się głównej drogi, bo wszystkie te skróty są o dupę rozbić;) Za Milówką odbijam na Kamesznicę - tam zmuszony jestem zrobić popas przy Lewiatanie (woda, baton, big milk straciatella;) i ruszam dalej zdobywać pierwszą nową przełęcz - Koniakowską.
Nie spodziewałem się takiego wycisku! Początkowo droga pnie się łagodnie, ale pod koniec zmuszony jestem sobie zrobić krótki postój - taka to franca! Jest godzina 13ta, a więc słońce wciąż wysoko i mocno daje popalić... A widoczki stamtąd? Uuuu, po prostu bajka! Zjazd do Istebnej fajny, nie wliczając epizodu z jednym pajacem na blachach SK. Ciul głupi zajechał mi specjalnie drogę zaraz po wyprzedzeniu i chyba tylko cudem nie wjechałem w jego buraczaną furę. Jedyne co w tym momencie nawinęło mi się na język to wykrzyczane: "no zajebiście kurwa", następnie podjechałem pod okienko wymownie gestykulując, żeby pierdolnął się młotkiem w ten pusty łeb. A wszystko to przez to, że nie mógł mnie sierota na zjeździe wyprzedzić. No sorry, ale jak się jest taką pipą za kierownicą, to już nie mój problem! Sorki ludzie, ale musiałem sobie siarczyście poprzeklinać, sytuacja tego wymagała ;)
Przed podjazdem pod Kubalonkę łańcuch zeskakuje z blatu i zaplątuje się o korbę - muszę rozkuwać i odplątywać. Na szczęście mam spinkę i idzie to dość sprawnie. Sam podjazd jest raczej średni, ale już trochę mam w nogach i muszę zrobić postój na samym początku, uzupełnić płyny i coś wszamać, żeby nie odcięło prądu. Źle się z tej strony podjeżdża, bo asfalt połatany niezbyt schludnie i spory ruch na drodze. Na samej przełęczy armageddon - oblężenie turystów niesamowite. Tak dzisiaj było we wszystkich tych najbardziej popularnych miejscach...
Zjazd do Wisły Czarne jest świetny, co prawda nie da się jakoś specjalnie rozpędzić, bo wąsko i ograniczenie do 40km/h, ale jedzie się total. Jeszcze tylko krótki postój pod zameczkiem prezydenckim i można wracać na znane asfalty, czyli Wisła i ostatnie wyzwanie na trasie - Salmopol. Nie liczyłem specjalnie czasu, ale od popasu na pętli autobusowej w Malince wyszło coś koło 26 minut. A więc całkiem nieźle jak na setny kilometr, który padł właśnie w czasie tego podjazdu. Na szczycie tłumy, normalka. Krótki odpoczynek na trawce i hajda w dół. Zjazd super, ale w Szczyrku kolejna gehenna spowodowana turystycznym oblężeniem tej mieściny. Jak nie dziadki spacerujące po ulicy niczym bajkowi królewicze, to z kolei nigdy nie wiesz kiedy oberwiesz z otwieranych drzwi gęsto zaparkowanych na chodnikach aut
Mój przypadek był nieco inny. Kto jechał przez Szczyrk wie, że z Salmopolu można cisnąć. Ja jechałem sobie w centrum te swoje 40km/h. Przy takiej prędkości radzę ręce trzymać w pogotowiu na klamkach, bo nigdy nie wiadomo co się wydarzy. Z jednej z wielu ulic podporządkowanych wyjeżdża z prawej czarne bmw, byłem jeszcze daleko, więc w sumie luz. W kolejce za nim ustawia się następny zdezelowany grat niemieckiej myśli technologicznej, tym razem koloru zgniła (czy aby to na pewno tylko kolor?;) zieleń. I wtem, jak nie zacznie wyjeżdżać... W tym momencie wydarzył się cud numer dwa - gość rusza, całą długością maski jest już na drodze, ja daję ostro po hamplach tak, że tył znosi mi zdala od jego zderzaka, jeszcze tylko szybki balans ciałem i kolejny debil ma farta. Jeszcze tylko jeden obraźliwy gest w kierunku tego pożal się borze kierowcy i jadę bak do hom, bo więcej chamstwa nie zniesę! Teraz, jak tak myślę, to mogłem co nieco nawet zarobić na tych przypadkach ;) Ale z drugiej strony wizja kołnierza na szyi i uziemienia na kilka tygodni nie jest warta żadnych pieniędzy... Co nie zmienia faktu, że chamstwo na drodze trzeba tępić czy to wiązanką przekleństw rzęsistych czy to wachlarzem gestów uznawanych powszechnie za obraźliwe. A najlepiej to niech policja się tym zajmuje, bo tam gdzie są potrzebni to nigdy ich nie ma...
W tym momencie pora na podsumowanie. Ponad sto kilometrów asfaltów, trochę terenu i szutrów. Dwa tysiące sto sześćdziesiąt metrów w pionie - w to mi graj! Podjazdy bardzo różnorodne. Od spokojnych, dłuższych (Kubalonka, Salmopol, Kocierz) po te bardzo sztywne (Koniaków). Wymarzona pogoda i widoczność (dzień wcześniej popadało). Słowem: udana niedziela!
(10 sekund wcześniej): "...ostatni raz na rowerze do pracy pojechałem w ubiegłym miesiącu...". Tia, dopadł mnie w tym tygodniu marazm pospolity i tak jakoś ciężko się było zebrać, poza tym prognozy nie zawsze były optymistyczne. Dziś nie było zmiłuj - pojechałem... W kierunku "do" jechało się fatalnie - tydzień przerwy robi swoje, podjazd pod Przegibek wymęczony ze średnią w granicach 12-13 km/h, żenua... W drodze powrotnej o dziwo lepiej. Przez miasto przebijam się naprzemiennie: chodnikiem/ulicą, bo wszędzie korki, remonty, objazdy i trzeba kombinować jak tu przedostać się przez miejską dżunglę nie tracąc na czasie. Fajnie, bo auta zostawiają dużo miejsca po prawej stronie i na światłach można sobie spokojnie podjechać bliżej "pole position". Jednak weekend się zaczyna i debili nie brakuje. Najpierw jakieś osły na żywieckich blachach trąbią na mnie z okna wuwuzelą na sprężone powietrze a nieco dalej w Straconce kretynka we fiacie multipli bierze się za wyprzedanie kolumny samochodów nie patrząc czy coś jedzie z naprzecikwa czy nie. Kulturalnie ją ktoś z wyprzedzanych strąbił a i mnie się ciśnienie podniosło, bo jechała prosto na mnie. Uff, po drugiej stronie góry już na szczęście spokojniej. Tradycyjnie wracam przez Porąbkę, Wielką Puszczę i Targanice.
Dawno nie było muzyczki, bo też i nic ciekawego ostatnio się nie pojawiło. Ale w ub. tygodniu dostałem płytkę mało znanego projektu B-Toon i nawet mi się spodobała. Ba, prezentowany kawałek jak na mój nadgryziony rdzą słuch jest genialny! Takie niby post-rockowe, grunge'owe country. Muzyka drogi - do wpisu nadaje się idealnie :)
Podczas czyszczenia napędu z łańcucha wypadły mi dwie tulejki w miejscu gdzie łączę ogniwa spinką. Wiem, to niezbyt dobra oznaka, powinny tam dobrze siedzieć, no ale stało się. Kapnąłem się jak już było ciemno, poszukiwania nie miały sensu. Na następny dzień dzwonię po sklepach i pytam czy mają pojedyncze ogniwa. W Bielsku na ul. Stojałowskiego w Dobrym Sklepie Rowerowym dowiaduję się, że nie dostanę nawet złamanego ogniwa, bo oni tam warsztatu nie mają, a takei cary to na serwisie :)
Pomyślałem, że podskoczę po pracy do Two Mark'u na Nadbrzeżnej. Jak się okazało to był dobry ruch - sprzedawca bez problemu wyciągnął z zaplecza kilka zużytych ogniw i wręczył mi za darmochę. A przecież mógł mi zaproponować nowy łańcuch, co wiązało by się z nową kasetą, korbowodem - słowem: czysty zysk :)... Dobrzy ludzie tam pracują i choć cenowo mi nie odpowiadają, to postanowiłem w ramach dziękczynienia zakupić coś u nich. Wziąłem dętkę Speca z prestą, przepłaciłem, ale jakoś czułem się im coś dłużny;)
Podczas dalszej zabawy warsztatowej postanowiłem wyczyścić przedniego SLX'a. W trakcie montażu i regulacji (amator:) uszkodziłem sobie linkę przerzutki, więc czeka mnie kolejny wydatek ;) Dziś na tej wątłej lince i tak pojechałem porobić podjazdy. Oszczędzałem zmieniarkę i biegi zmieniałem tylko w ostateczności. Dała radę!
Zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami chciałem spróbować trochę żywieckich uphilli. A więc wybór był oczywisty - Przełęcz Rychwałdek oraz Przełęcz Ślemieńska. Już raz je podjeżdżałem, tym razem chciałem zrobić to od drugiej strony - jak się okazało i jak przypuszczałem - znacznie bardziej wymagającej! Spodobały mi się tamtejsze okolice. Cisza, spokój, góry i widoczki...
Sporo rowerzystów na trasie, ale zdecydowana większość chyba wystraszyła się upałów. Faktycznie, było parno i duszno, byłem wdzięczny za wiatr, nawet w twarz, bo mimo iż mnie zwalniał, to równocześnie przynosił znaczącą ulgę :)
Wracając zahaczyłem o trzeci podjazd kocierski - zrobiłem go z młynka, bo dziś nadmierny wysiłek nie był wskazany. Zjeżdżające samochody i tak wybijały co chwila z rytmu, więc nie było sensu się szarpać. Tradycyjna droga na Kocierz od Łękawicy tak jak ostatnio w mega rozsypce. Ale boczkiem można przejechać. Nawet motocykliści poradzili sobie w ten sposób. Jednak z autem to już nie przejdzie...