Zaczęło się! Od 7 do 21 lampa taka, że się odechciewa wszelkiej aktywności fizycznej ponad to, co konieczne. Dlatego też zebrałem się dopiero przed 22, kiedy temperatura i ogólne warunki były wręcz idealne. Wreszcie ciepły, delikatny wiaterek i powietrze, którym bez problemu dało się oddychać. Cel - szybka Przełęcz Kocierska. Dawno nie jechałem po zmroku i zapomniałem już jakie to fajne uczucie. Czmychające przed snopem światła żyjątka (1 kuna, tuptający jeżyk, kilka kotów i jedna szalona jaszczurka, która chyba nie zdążyła uciec spod koła:/) to taka dodatkowa atrakcja. A już na maksa podniosło mi się ciśnienie, gdy na najbardziej zaciemnionym odcinku coś większego zaszeleściło w krzakach - kadencja momentalnie kosmiczna i nerwowe oglądanie się za siebie, hehe - stary a głupi ;)
Przed jednym ze zjazdów chciałem ubrać okulary, do których zakładając szkła męczyłem się z dobre 5 minut. Sięgam do kieszonki na plecach a tu tylko pompka (wcześniej oderwał mi się uchwyt spod koszyka). Kojarzę, że poprawiając ją poczułem, że zahaczam jeszcze o coś ale nie skojarzyłem w pierwszej chwili, że to okulary. Dlatego wracam do domu z myślą, że prędzej ich nie zabrałem... Jak się okazuje - jednak musiałem zabrać... Niechętnie (aczkolwiek 100 PLN piechotą nie chodzi;) jadę z powrotem do tego feralnego miejsca (na szczęście bardzo charakterystyczne), jest już dawno po 23. Tam odnajduję zgubę leżącą na miękkiej trawce (to tłumaczy dlaczego nie słyszałem, jak spadają). Tym samym wyszło trochę więcej i dłużej niż zakładałem :) Powrót bez kombinacji, drogą którą jechałem jakieś 15 minut temu :) Konkluzja? Nocna jazda to jest to! ;)
Poniedziałkowy wypad na Kocierz celem rozprostowania gnatów po leniwej niedzieli. Tour de Babia to już historia, myślimy teraz nad podobnym objazdem tym razem Pilska :) Może kogoś to zainteresuje - ja się nawet ucieszyłem: na zjeździe do Kocierza Rychwałdzkiego niespodzianka - kilka długich, świeżych pasów nowiutkiego, jeszcze śmierdzącego asfaltu! Nareszcie :)
Przekonałem się do nowego albumu Alice in Chains już po kilku przesłuchaniach. Teraz mam ich na koncie już kilkanaście i nie mogę uwolnić się spod czaru tej płyty! Niespodziewanie dobra rzecz!
Idea tego wypadu zrodziła się mniej więcej rok temu, kiedy to z Dominikiem i Darkiem wracaliśmy z wypadu na Przełęcz Krowiarki. Ktoś wtedy rzucił: "a może by tak objechać Babią Górę dookoła?". Pamiętam, że po powrocie z tamtego tripu (najdłuższy dotychczasowy dystans 165km - umarłem ;). Przyszła jesień, zima i żeby temat nie przepadł założyłem wątek na bikestatowym forum. Temat ożył, pojawiało się coraz więcej osób zainteresowanych i tak ostateczny skład skrystalizował się na dosłownie kilka dni przed godziną "0".
15 osób, w tym aż 14 bikestatowiczy zgadało się na rondzie w Żywcu by stamtąd rozpocząć atak na korbielowską Przełęcz Glinne. W międzyczasie telefon od Daniela - trochę się spóźni. Postanawiamy wyruszyć "turystycznym" tempem w nadziei, że nas dojdzie. W Jeleśni zgarniamy po drodze Ludwika (Tlenek) i w tym składzie ciśniemy do Korbielowa. Mega zdziwienie ogarnia nas kiedy widzimy napierającego jak ogień Daniela, który mija nas z prędkością światła, mówi "cześć" i rzuca się w pogoń za resztą ;) Na szczęście reszta daleko nie odjechała i zatrzymujemy się w centrum Korbielowa, gdzie nabijamy kasę małego sklepiku spożywczo-monopolowego zaopatrując się przed wjazdem na Słowację.
Po przekroczeniu granicy i jeździe przez kraj naszych południowych sąsiadów można obalić dwa mity: słowackich dobrych dróg i Słowaków jako kierowców kulturalnych! Drogi tragedia, dziurawe jak nasze, a kierowcy to debile jeszcze więksi niż nasi o czym kilkukrotnie możemy się niestety przekonać. Są też i miłe aspekty - traktorzyści jadący z naprzeciwka wesoło trąbią widząc taki mini-peletonik, ale im wiadomo, nigdzie się nie śpieszy, chyba, że po piwo do sklepu ;)
W Namestovie moja grupka jadąca z tyłu przegapia skręt i trochę nadrabiamy. Kilka telefonów i jak się okazuje, reszta już jest nad zaporą w Trzcianie. No nic gonimy, ale tempo narzucili takie, że po przyjeździe Tomek daje reszcie burę napominając, że umawialiśmy się na jazdę wspólną a nie ścig po medale :) Tam ustalamy by jechać ze średnią 25km/h - to i tak więcej niż zakładana. Długo jednak chłopaki nie wytrzymują - szosowcy wyraźnie męczą się jadąc tak "wolno" więc po kolejnym przekroczeniu granicy ekipa ponownie się rozrywa. Trudno.
Już po polskiej stronie, przed Kościeliskiem, robimy postój pod sklepem z pasącymi się obok (ł)owiec(z)kami (jedna zajebista, łaciata;) i walimy z Januszem po browarze. Warka Radler to może nie piwo w pełnym tego słowa znaczeniu, ale przy panującej temperaturze robi naprawdę dobrze ;) Pod sklepem jak to zwykle bywa jaja i rozmowy z góralami - oczywiście wszystko zainicjowane przez Janusza, przez którego bardziej niż dupa po tej trasie, bolał mnie brzuch. Ze śmiechu oczywiście :D Tam rozłączamy się z Waldkiem, który jedzie tylko do Zakopanego i sugeruje nam byśmy jechali sobie własnym tempem, bo i tak jest już prawie na miejscu a drogę zna. Chwilę później natrafiamy na dwóch Tomków (Funio i majorus), którzy stołowali się dwa sklepy dalej ;)
W takiej ekipie (Webit, Tlenek, Gustav, Funio, Majorus, Piofci, Kovval, Janusz507) wjeżdżamy do centrum Zakopca, gdzie pierwsza grupka już ulokowała się w jadłodajni tuż naprzeciwko wejścia na Krupówki. Jako, że na pierogi musiałbym czekać ~1h decyduję się, tak jak większość, na schabowego i piwko! Zakopiec jako miasto to jakaś przerąbana miejscówka - bez urazy dla wszystkich miejscowych, ale odpocząć to się tam nie da. Liczba ludzi, która przełazi koło mojego obiadu jest delikatnie mówiąc irytująca.
Za namową Janusza postanawiamy zaatakować Gubałówkę od ul.Salamandry. Piękny podjazd, ale nawet na nim opadam z sił i mimo, że jestem po objedzie, wsuwam na jednym zacienionym wypłaszczeniu pączka. Podjazd jest kapitalny, za plecami Giewont i Tatry, z góry grzeje piekące straszliwe słońce, jest parno, jakby się miało zbierać na burzę. Gubałówka to kolejne miejsce w Zakopcu, gdzie liczba ludzi mnie po prostu wkurwia, zwłaszcza łażąca po szlaku jak chce i gdzie chce. Szybka fota z widokiem na Tatry i spieprzamy stamtąd.
Jeszcze jeden krótki postój w markecie, uzupełnienie prowiantu i czeka nas kapitalny długi zjazd przez Ratułów aż do Czarnego Dunajca. Mieliśmy unikać tych głównych dróg, ale ruch był na tyle znikomy i jechało się nad wyraz dobrze, że te odcinki były bardzo ok. Za Czarnym Dunajcem jedziemy już tylko w jednej grupce - Ci co chcieli bardziej napierać z werwą godną protour'owców odjechali już na znaczną odległość i tyleśmy ich widzieli :)
Z grupką "turystyczną" robimy dłuższą przerwę w dobrze zaopatrzonym (hehe) sklepie w Zubrzycy Górnej. Teraz czekają nas już "tylko" Krowiarki, ponoć łatwe od tej strony. Niestety, wjeżdża mi się na tą przełęcz fatalnie. Zamulam, ale w końcu wyjeżdżam na szczyt. Szybka przerwa na fizjologiczne sprawy i chwilę później można się ochłodzić źródełku. Zjazd z Krowiarek jak zwykle błyskawiczny, w Zawoi żegnamy się z Tlenkiem i ruszamy by zaatakować kolejną przełęcz - Przysłop. Słońce wciąż mocno przypieka.
Teraz już prosta droga do domu - choć nie łatwa. Z jednym postojem pod nieczynnym już sklepem docieramy do Międzybrodzia Bialskiego, gdzie każdy jedzie w swoją stronę. Dwa Tomki na rowerach do Jaworzna, Sebastian na rowerze do Rybnika! (chłop robi atak na 500km! stąd nikogo nie powinny dziwić wystające z jego kieszonek dwa bochenki chleba, dwie czekolady, serek i butelka mineralnej :). Janusz z Piotrkiem i Mariuszem pakują manatki do aut a my z Kubą wracamy przez lajtową Wielką Puszczę i Przełęcz Targanicką, pod którą jak nigdy młynkujemy :)
Dla wielu z nas była to walka o życiówkę. I tak moją udało mi się poprawić aż o 110km! Ale to nie najistotniejsze. Najważniejsze, że pomimo tak wielkiej odległości nas dzielącej udało się doprowadzić ten wyjazd do skutku. W tak zajebistej ekipie wyjazd był znacznie łatwiejszy i ciekawszy :) Pogoda, pomimo wielu obaw i niepewnych prognoz dopisała o czym świadczy typowo kolarska spalenizna;) Dzięki wszystkim za współudział - widzimy się na Tour de Pilsko? :)
Prowiant: Śniadanie: makaron z kiełbasą, cebulą i jajkiem, kanapki z dżemem + kawa ;) W trasie: 2,8L izotonika 4move, 1L wody, 2 piwa ;), 4 banany, 4 batony musli, 1 pawełek, 1 bułka z gyrosem, schabowy z ziemniaczkami, 1 eklerka, 1 pączek + 1 ciastko z cukierni w Międzybrodziu na osłodę :) Po trasie: piwko i ryż z sosem ;) http://www.bikemap.net/en/route/2184979
A na dobry początek utalentowana frontmenka Kidneythieves - Free Dominguez ze swojej wyjątkowo udanej solowej płyty "Volcano & The Sea" (2013):
Wszystko jak w tytule. Połączone przyjemne z pożytecznym, a więc kilka spraw do ogarnięcia i przy okazji dobry trening z kilkoma fajnymi górkami po drodze.
Czasówka na Przegibek: - od brukowanego mostku w Międzybrodziu: 12:43 - od mostku za źródełkiem w Straconce: 13:51
Po drodze mijam naprawdę sporo rowerzystów - widać, że Przegibek to rowerowa mekka wielu Bielszczan w naprawdę różnym wieku i na przeróżnym sprzęcie.
Do wpłatomatu musiałem podjechać do scisłego centrum Bielska na ul.11go listopada. O 18 to już puchy na mieście. Jeden nieczynny, na szczęście szybko namierzam drugi sprawny automat.
Na końcu przypominam sobie o "ekspresowej" przesyłce z Bikestacji z nową klamką do hamulca (mieli najtaniej, ale czas realizacji tragedia), którą mam do odebrania w andrychowskim paczkomacie.
Na razie nie zmieniam - na złamanej można jeździć bez problemu ;) Zostaje kwestia estetyki, ale żółta taśma bardzo ładnie komponuje się z żółtymi akcentami na ramie i pancerzami tego samego koloru :P
Subiektywne odczucia wobec najnowszej płyty Alice in Chains są takie, że to jednak dobra płyta jest, poprawna, fajnie bujająca, a "Low Ceiling" to prawdopodobnie najlepszy kawałek na "The Devil Put Dinosaurs Here" ! Czysta perfekcja. http://w249.wrzuta.pl/audio/7dGFb5Frxy5/alice_in_chains_-_low_ceiling
A miało być wspólne kręcenie z bbRiderZ, niestety Panowie w ostatniej chwili odwrócili kierunek trasy, co mi było zdecydowanie nie na rękę, bo chciałem wreszcie zrobić ją w drugą stronę i na to się nastawiłem. A jak ja się nastawię, to nie ma zmiłuj ;) Tym sposobem Kubę, Dawida, Pawła, Tomka i Marka spotkałem tylko chwilowo, ale aż dwa razy ;) Pierwszy raz w Straconce - chłopaki brali się właśnie za uphill na Przegibek, tymczasem jaj już miałem w nogach nie tylko tą przełęcz ale również Targanicką ;) Jak będziecie mogli przeczytać w relacji Dawida, Kuby albo Pawła - ich wycieczka obfitowała w różne przygody, niekoniecznie te dobre...
Ja sobie pokręciłem w kierunku kolejnej górskiej premii - Przełęczy Salmopolskiej. W Szczyrku klasyczny wmordewind ostudził mój zapał i z deka przyhamował, nie przeszkodziło to jednak w wyprzedzeniu kilku rowerzystów na podjeździe. Już prawie zapomniałem jakie ta górka robiła na mnie kiedyś wrażenie - teraz wjeżdża się na nią gładko. Na szczycie kilkuosobowa grupka rowerzystów na szosach oraz standardowo piechurzy i przedstawiciele turystyki zmotoryzowanej.
Na zjeździe z Salmpola mijam dymiący się autobus i tłoczących się na zewnątrz jego pasażerów - a było wsiąść na rower albo iść na piechotę? Hehe. Przejazd przez Wisłę to formalność, pod skocznią Adasia robią chwilowy postój serwisowy na smarowanie łańcucha, no i fotkę. Odbijam do Wisły Czarne i po dordzę jeszcze widzę zwalniający samochód przy okazałym wodospadzie - oczywiście nikt się nie zatrzymuje, szybka fotka zza szyby musi wystarczyć - ja pier...olę ;)
Zatrzymuję się na chwile na zaporze - dokładnie tydzień temu tamtędy jechaliśmy z innymi uczestnikami Trophy. Wtedy kręciło mi się jakby lepiej mimo znacznie szerszych opon - jednak adrenalina wywołana rywalizacją oraz doping turystów robią swoje. Dziś na Kubalonkę wjeżdżam nieco ociężale, ale też nie ma się gdzie śpieszyć ani z kim rywalizować...
Okolice Istebnej czy Wisły to mekka rowerzystów - pozdrowienia sypią się a to z prawej a to z lewej - pełna kulturka, aż chce się jeździć. Z lekką nutką dekadencji przejeżdżam obok miejsca startu/mety Trophy 2013 - nie ma już kolorowych balonów, szyldów, muzyki - jest tam zupełnie pusto i cicho. Wspomnienia jednak ponownie ożywają w głowie.
Ale dziś liczy się tylko asfalt. Wyjątek robię sobie pod Ochodzitą i postanawiam zmęczyć się trochę na kultowych płytach. Próbuję jechać środkową rynną, ale wymaga to sporej koncentracji i balansu ciałem. Dobrze, że na Trophy wybrałem wersję płytową - mógłbym przez to stracić kilka pozycji... Na górze wietrznie ale bajecznie - a jeszcze w ubiegłą sobotę na szczycie zalegała taka mgła, że nie bardzo było wiadomo gdzie zaczyna się zjazd...
Zamiast główną drogą postanawiam wrócić przez Przełęcz Koniakowską - tym razem, z racji iż pokonuję pętlę w drugą stronę ten wymagający podjazd mi odpadł. Nieco niżej spotkałem jednak chłopaków - im się jednak nie upiecze. Dowiedziałem się, że sporo czasu stracili na walkę z defektami, głównie kapcie. No nic, trzeba jechać dalej. Teraz chwila odpoczynku, niby żadnych konkretnych górek nie ma aż do Żywca, jednak droga wiedzie przez wiele pomniejszych fałdek i w pełnym, południowym słońcu trzeba się napocić, żeby na nie wjechać...
Z Żywca to już krótka piłka, bo prawie jestem u siebie. Żeby jednak godnie zakończyć Pętlę Beskidzką wybieram się w stronę Przełęczy Kocierskiej. Podjazd idzie mi po japońsku, czyli jako tako. Pod ośrodek się nie pcham, bo dziś niedziela a więc ludzi będzie tam cała masa, a ostatnie czego potrzebuję w górach to tłok i zgiełk... Wreszcie świetna, letnia pogoda, na podjazdach przygrzewało konkretnie - idealna aura na zrobienie Pętli Beskidzkiej! A za tydzień Tour de Babia i wizyta w Zakopanem - teraz już wiem, że to będzie hardcore!http://www.gpsies.com/mapOnly.do?fileId=vlxgvvivejpefwxq
Ok, a to kawałek z płyty absolutnie genialnej, którą wałkuję ostatnimi dniami non-stop. Filter trafił idealnie z klimatem w czas...
Pierwszy wyjazd po tygodniowej regeneracji na siedząco, hehe. Trophy dało w kość nie tylko sprzętowi ale i mnie. Organizm osłabł, doszło przeziębienie i ogólne osłabienie. Z piątku na sobotę reanimowałem 'medżika', który bardzo dzielnie spisywał się w Istebnej - nie oglądając się na karbony, Foxy i XTRy dowoził mnie do mety każdego etapu, hehe. Konieczna była wymiana linek i pancerzy - błoto było dosłownie wszędzie. Tradycyjny przegląd supportu to już formalność. Po tych operacjach korby kręcą się bezgłośnie a biegi zmieniają się wręcz rewelacyjnie - prawie pięcioletni XT shadow pomimo luzów pracuje nadal bardzo przyzwoicie.
Dziś zwyczajna pętelka po okolicy, oczywiście z podjazdami - Przełęcz Kocierska i Targanicka included ;) Sliki założone i nabite do 5bar rozkręcają sprzęt całkiem nieźle niestety przenosząc wszystkie niedoskonałości terenu na ręce :/ Chwilowo teren mi zbrzydł, zresztą nie chcę tam się pakować zaliczając powtórkę z rozrywki. Na szlaku znajdę się ponownie jak tylko zniknie stamtąd ta pierdząca brązowo-szara maź ;)
Po ostatniej wyrypie dwugłowe bolały mnie jeszcze dwa dni. Podczas tego tripu zgubiłem po drodze aż 5kg, które odzyskałem już dzień później ;) W sumie dziwne, że po takim tripie do domu przywiozłem jeszcze trochę rozcieńczonego izotonika w bukłaku, ale jak widać to, że się pić nie chce nie oznacza wcale, że organizm nie potrzebuje nawodnienia. Na rozjazd pojechałem dopiero we środę, nie chciałem przesilić mięśnia, więc do tej pory uzupełniałem minerały i wspomagałem się maścią ;) We środę wieczorem baaardzo lajtowo do Porąbki nad zaporę. Dawno tak spokojnie nie jechałem.
Tempo najlepiej zobrazuje Wam ten piękny utwór Filter, którego oczywiście sobie podczas jazdy słuchałem na fula!
Bez sensu ten wyjazd. Z roboty wróciłem zmęczony i wcale nie miałem ochoty na jazdę, ale jak zobaczyłem weekendową prognozę to się zwlokłem, przebrałem i pojechałem. Ale co to była za jazda... Zaduch, zero wiatru i znowu to popieprzone cykanie z supportu - może za mocno ostatnim razem skręciłem miski? Do tego doszła rozregulowana przerzutka - pora chyba wymienić pancerze i linki, bo tak dłużej być nie może... Na domiar złego skrzypiące siodło dało o sobie znać. Zdegustowany zawróciłem po kilku kilometrach i ledwie liźnięciu terenu. Po powrocie szybki serwis, podczas którego okazało się jeszcze, że tylna piasta złapała luz i coś niepokojąco zaczęło tam stukać... Normalnie rower orkiestra! ;)
Dziś wszystkie portale muzyczne i nie tylko obiegła w błyskwicznym tempie wiadomość o śmierci Jeffa Hannemana - założyciela, głównego kompozytora, gitarzysty i tekściarza ikony thrash metalu - Slayer. 30 lat gry, 10 albumów, tysiące koncertów - to musi budzić szacunek!
To jeden z najkrótszych wyjazdów w sezonie, raptem 9km ale przynajmniej jest pretekst, żeby coś napisać ;) Rano sms od Seby, potem telefon do Wojtka i Kuby - plan zakładał wypad na Magurkę. Niestety w Czańcu się rozlało na maksa, Kuba drugi raz w ciągu kilku dni zerwał łańcuch, a na dodatek mnie coś irytująco cykało w supporcie... Mimo wszystko byłem zdziwiony, że po drodze spotkałem kilku zapaleńców: najpierw małą grupkę a później jeszcze dwie sztuki - jak widać majówka pogody nie wybiera... Żeby było śmieszniej zajebista pogoda ma być od poniedziałku, hehe. Przy okazji przetestowałem kurtkę Accenta - model Aqua jest przeciwdeszczowy chyba tylko z nazwy, może nadaje się na wiosenną mżawkę ale przy konkretnym opadzie wymięka... Jak się komuś nudzi zapraszam do lektury małego testu opony raczej nieznanej, choć wg mnie bardzo dobrej jak się okazuje marki...
Lekka, dobrze wykonana, zwijana i tania opona do MTB - może się zdziwicie, ale taka utopijna wizja wcale nie jest skazana na porażkę. Kiedyś gumą, która w prawie stu procentach odpowiadała temu opisowi była Kenda Karma wybierana przez liczne grono zwolenników górskich eskapad i zawodników. Nie była to jednak guma uniwersalna o czym świadczyły słabe osiągi w terenie błotnistym i grząskim. Jednak w tym przypadku mało która flagowa opona Schwalbe, Conti czy Maxxisa daje radę w takich warunkach i trzeba sięgać po ogumienie dedykowane. To jednak oznacza dodatkowe koszty i ma sens chyba tylko w przypadku jazdy na poziomie zawodniczym. W każdej innej sytuacji poradzimy sobie na tradycyjnych oponach, z tym że będzie odrobinę weselej kiedy trafimy na błoto (czyt. dancefloor;) Na Karmach przejeździłem dwa sezony w Beskidach - głównie Małym i Śląskim. Rozmiar 2.2 sprawia, że jest to jedna z szerszych gum, co wpływa znacznie na pewność w prowadzeniu roweru. Kiedy przyszedł czas na zmianę postanowiłem poeksperymentować i wybrać coś z wyższej półki, choć ciągle w wersji ekono - padło na Continentala i sugerowany przez producenta zestaw: Mountain King (w moim przypadku MK II) na froncie / X-King, oba w rozmiarze 2.2. O ile przedni MKII to opona, którą w pełni mogę zarekomendować (niezbyt szeroka, za to znakomicie wgryza się w glebę i ma bardzo dobrą przyczepność) o tyle wolałbym jak najszybciej zapomnieć o 'królu'. Już na dzień dobry zaskoczyły mnie drobniutkie, niskie i rzadko rozmieszczone klocki przypominające trochę Racing Ralpha. No cóż, dla 85kg rowerzysty to trochę za mało w Beskidy o czym przekonałem się już na drugim kontrolnym wypadzie w okolice Złotej Górki / Kocierza (B.Mały). Po powrocie okazało się, że opona jest lekko nacięta (prawdopodobnie winowajcą był jakiś ostry kamień) i brakuje kilku jakby urwanych klocków. Na dodatek mógłbym dużo napisać na temat przyczepności na szlakach, a raczej jej braku. Ciągłe gubienie kontaktu z podłożem doprowadzało mnie do szewskiej pasji i jak szybko ją założyłem, tak jeszcze szybciej ściągnąłem i rzuciłem równowartość ponad 80PLN w kąt.Nie chcąc kolejny raz przepłacać postanowiłem poszukać czegoś tańszego. Karmy już nie kupicie tak tanio jak kiedyś (jak ktoś miał szczęście mógł wyrwać tą oponę za niecałe 50PLN!). Ale tak się złożyło, że googlując za nowymi oponami trafiłem do sklepu sprzedającego... części do crossów/quadów i całego tego zmechanizowanego off-roadowego światka :) Zaciekawił mnie zwłaszcza jeden odnośnik, a mianowicie "Opony rowerowe MTB" a w nim kilka sztuk ogumienia o różnym przeznaczeniu i rozmiarach (od szosowych przecinaków po pancerne gumy do 29tek) jednego producenta: firmę Duro.
Pierwsze słyszę, pomyślałem, ale zacząłem przeglądać i tak trafiłem na swój poszukiwany ideał. Jako, że jeszcze się nie zreformowałem i wciąż jeżdżę na 26'' to wybrałem model Triton w jedynie słusznym rozmiarze 2.20 i całkiem sympatycznym oplocie 60TPI. Darmowa przesyłka kurierska jeszcze bardziej zachęciła mnie do zakupu. Wizualnie oponka sprawiała bardzo dobre wrażenie. Klocki wyglądały na solidne i gęsto rozmieszczone. Zwłaszcza ucieszył mnie boczny bieżnik z naprawdę dużymi i trwałymi klockami, które przynajmniej teoretycznie powinny zapewnić dobrą przyczepność i stabilność w terenie. Tak szybko się pośpieszyłem z montażem, że zapomniałem o ważeniu, ale umówmy się, w takiej cenie to nie jest najważniejszy parametr. Producent podaje jednak, że jest to ~620g, a więc jeżeli wierzyć tym zapewnieniom bardzo przyzwoity wynik. Cechą charakterystyczną tej opony jest kierunkowość bieżnika, oczywiście możemy założyć ją odwrotnie zyskując prawdopodobnie kilka procent przyczepności kosztem szybkości, ale nawet i bez tego ten ważny w górach aspekt jest jakim trakcja wypada znakomicie. Nie było absolutnie żadnego problemu z montażem, bo trzeba przyznać, że trafiały mi się egzemplarze opon tak ciasnych, że każdorazowa zmiana przyprawiała mnie o skok ciśnienia. Oponę wcisnąłem na tył i w konfiguracji Continental MKII / Duro Triton ruszyłem na podbój Beskidu Małego (Żar-Kocierz-Leskowiec-ŁamanaSkała-Ścieszków Groń). Wszystkie te niedogodności wymienione przy okazji jazdy na Continentalu X-King zwyczajnie ustąpiły. Skończyło się nerwowe uślizgiwanie, skakanie po drobnych kamyczkach. Żeby jednak tak było musicie pamiętać, by nie przekraczać 3 BAR. Przy mojej wadze oscylującej w graniach 85kg, po uprzednim napompowaniu oponki do ciśnienia 3.2 BAR zmuszony byłem, po chwili wjechania w teren, o spuszczenie nadmiaru powietrza, co znacznie wpłynęło na komfort jazdy. Szlaki tego dnia były zawilgocone, wokół panowała gęsta mgła, temperatura nie przekraczała 15 kreski a na dodatek dzień wcześniej padało. Na ziemi wciaż sporo liści, a pod nimi cała masa niespodzianek. W takiej sytuacji chyba żadna opona nie będzie idealna, ale Triton (charakterystyczny, turkusowy trójząb na boku opony:) walczył dzielnie. Opona toczyła się pewnie i tak samo czułem się ja popylając, z prędkością dochodzącą momentami do ~35km/h, zielonym szlakiem w stronę Łysiny. Dość istotny wydaje się fakt, że oponka nie zabierała wszystkiego z podłoża, a jeżeli już coś się znalazło między klockami, to nie miała problemu by się pozbyć dajmy na to mieszanki błota ze ściółką.
Generalnie każdy kto choć raz odwiedził tą część Beskidów wie, że tu nie ma żartów i dobra guma (oprócz oczywiście sprawnych hampli) to podstawa bezpiecznego i komfortowego przejazdu tymi szlakami. Po 44km ciężkiego terenu wróciłem z tarczą - tajwański trójząb uchronił mnie od złapania gumy czy wypadnięcia poza szlak a to wszystko za jedyne 49,83. W tym momencie śmiecham z tych wszystkich, którzy bujają się na gumach wartych 3 razy tyle i wracam do sklepu zanim z półek poznikają albo w najlepszym wypadku podrożeją najciekawsze modele marki Duro. Polecam! ps. o namiary na sklep z darmową póki co wysyłką pytać na priva;)
Szwedzi mają talent, a Nightingale to dobry tego dowód. Subtelne około prog rockowe dźwięki, klawisze hammonda i znakomity wokal jednego z czołowych twórców szwedzkiego... death metalu:) O tym, że Dan Swano potrafi nie tylko potężnie zaryczeć, ale także i fenomenalnie czysto zaśpiewać przekonacie się na podstawie poniższych dźwięków :) Kawałek pochodzi z płyty wydanej dokładnie 10 lat temu, ale dopiero teraz wszedłem w jej posiadanie ;) Chłop generalnie czego się nie dotknie zamienia w złoto. A już niedługo, po latach niebytu, wystartuje z nowym, n-tym projektem...
Po godzinnej zabawie udało się wyregulować przerzutki - może nie działają jeszcze na 100%, ale przynajmniej uniknąłem dziś irytującego odgłosu łańcucha próbującego zmienić położenie, czy to w górę czy to w dół ;) No a w kwestii wykrzywionej prowadnicy pomocny okazał się młotek ;) Bo jak wiadomo, bez majzla i młota to nie robota ;) Dziś podjechałem na swoją ławeczkę celem konsumpcji i kontemplacji - obok siedziało dwóch młodych bikerów, wygląda więc na to, że duch sportu w narodzie jeszcze nie umarł ;)