A na dobry początek utalentowana frontmenka Kidneythieves - Free Dominguez ze swojej wyjątkowo udanej solowej płyty "Volcano & The Sea" (2013):
Wszystko jak w tytule. Połączone przyjemne z pożytecznym, a więc kilka spraw do ogarnięcia i przy okazji dobry trening z kilkoma fajnymi górkami po drodze.
Czasówka na Przegibek: - od brukowanego mostku w Międzybrodziu: 12:43 - od mostku za źródełkiem w Straconce: 13:51
Po drodze mijam naprawdę sporo rowerzystów - widać, że Przegibek to rowerowa mekka wielu Bielszczan w naprawdę różnym wieku i na przeróżnym sprzęcie.
Do wpłatomatu musiałem podjechać do scisłego centrum Bielska na ul.11go listopada. O 18 to już puchy na mieście. Jeden nieczynny, na szczęście szybko namierzam drugi sprawny automat.
Na końcu przypominam sobie o "ekspresowej" przesyłce z Bikestacji z nową klamką do hamulca (mieli najtaniej, ale czas realizacji tragedia), którą mam do odebrania w andrychowskim paczkomacie.
Na razie nie zmieniam - na złamanej można jeździć bez problemu ;) Zostaje kwestia estetyki, ale żółta taśma bardzo ładnie komponuje się z żółtymi akcentami na ramie i pancerzami tego samego koloru :P
Subiektywne odczucia wobec najnowszej płyty Alice in Chains są takie, że to jednak dobra płyta jest, poprawna, fajnie bujająca, a "Low Ceiling" to prawdopodobnie najlepszy kawałek na "The Devil Put Dinosaurs Here" ! Czysta perfekcja. http://w249.wrzuta.pl/audio/7dGFb5Frxy5/alice_in_chains_-_low_ceiling
A miało być wspólne kręcenie z bbRiderZ, niestety Panowie w ostatniej chwili odwrócili kierunek trasy, co mi było zdecydowanie nie na rękę, bo chciałem wreszcie zrobić ją w drugą stronę i na to się nastawiłem. A jak ja się nastawię, to nie ma zmiłuj ;) Tym sposobem Kubę, Dawida, Pawła, Tomka i Marka spotkałem tylko chwilowo, ale aż dwa razy ;) Pierwszy raz w Straconce - chłopaki brali się właśnie za uphill na Przegibek, tymczasem jaj już miałem w nogach nie tylko tą przełęcz ale również Targanicką ;) Jak będziecie mogli przeczytać w relacji Dawida, Kuby albo Pawła - ich wycieczka obfitowała w różne przygody, niekoniecznie te dobre...
Ja sobie pokręciłem w kierunku kolejnej górskiej premii - Przełęczy Salmopolskiej. W Szczyrku klasyczny wmordewind ostudził mój zapał i z deka przyhamował, nie przeszkodziło to jednak w wyprzedzeniu kilku rowerzystów na podjeździe. Już prawie zapomniałem jakie ta górka robiła na mnie kiedyś wrażenie - teraz wjeżdża się na nią gładko. Na szczycie kilkuosobowa grupka rowerzystów na szosach oraz standardowo piechurzy i przedstawiciele turystyki zmotoryzowanej.
Na zjeździe z Salmpola mijam dymiący się autobus i tłoczących się na zewnątrz jego pasażerów - a było wsiąść na rower albo iść na piechotę? Hehe. Przejazd przez Wisłę to formalność, pod skocznią Adasia robią chwilowy postój serwisowy na smarowanie łańcucha, no i fotkę. Odbijam do Wisły Czarne i po dordzę jeszcze widzę zwalniający samochód przy okazałym wodospadzie - oczywiście nikt się nie zatrzymuje, szybka fotka zza szyby musi wystarczyć - ja pier...olę ;)
Zatrzymuję się na chwile na zaporze - dokładnie tydzień temu tamtędy jechaliśmy z innymi uczestnikami Trophy. Wtedy kręciło mi się jakby lepiej mimo znacznie szerszych opon - jednak adrenalina wywołana rywalizacją oraz doping turystów robią swoje. Dziś na Kubalonkę wjeżdżam nieco ociężale, ale też nie ma się gdzie śpieszyć ani z kim rywalizować...
Okolice Istebnej czy Wisły to mekka rowerzystów - pozdrowienia sypią się a to z prawej a to z lewej - pełna kulturka, aż chce się jeździć. Z lekką nutką dekadencji przejeżdżam obok miejsca startu/mety Trophy 2013 - nie ma już kolorowych balonów, szyldów, muzyki - jest tam zupełnie pusto i cicho. Wspomnienia jednak ponownie ożywają w głowie.
Ale dziś liczy się tylko asfalt. Wyjątek robię sobie pod Ochodzitą i postanawiam zmęczyć się trochę na kultowych płytach. Próbuję jechać środkową rynną, ale wymaga to sporej koncentracji i balansu ciałem. Dobrze, że na Trophy wybrałem wersję płytową - mógłbym przez to stracić kilka pozycji... Na górze wietrznie ale bajecznie - a jeszcze w ubiegłą sobotę na szczycie zalegała taka mgła, że nie bardzo było wiadomo gdzie zaczyna się zjazd...
Zamiast główną drogą postanawiam wrócić przez Przełęcz Koniakowską - tym razem, z racji iż pokonuję pętlę w drugą stronę ten wymagający podjazd mi odpadł. Nieco niżej spotkałem jednak chłopaków - im się jednak nie upiecze. Dowiedziałem się, że sporo czasu stracili na walkę z defektami, głównie kapcie. No nic, trzeba jechać dalej. Teraz chwila odpoczynku, niby żadnych konkretnych górek nie ma aż do Żywca, jednak droga wiedzie przez wiele pomniejszych fałdek i w pełnym, południowym słońcu trzeba się napocić, żeby na nie wjechać...
Z Żywca to już krótka piłka, bo prawie jestem u siebie. Żeby jednak godnie zakończyć Pętlę Beskidzką wybieram się w stronę Przełęczy Kocierskiej. Podjazd idzie mi po japońsku, czyli jako tako. Pod ośrodek się nie pcham, bo dziś niedziela a więc ludzi będzie tam cała masa, a ostatnie czego potrzebuję w górach to tłok i zgiełk... Wreszcie świetna, letnia pogoda, na podjazdach przygrzewało konkretnie - idealna aura na zrobienie Pętli Beskidzkiej! A za tydzień Tour de Babia i wizyta w Zakopanem - teraz już wiem, że to będzie hardcore!http://www.gpsies.com/mapOnly.do?fileId=vlxgvvivejpefwxq
Ok, a to kawałek z płyty absolutnie genialnej, którą wałkuję ostatnimi dniami non-stop. Filter trafił idealnie z klimatem w czas...
Pierwszy wyjazd po tygodniowej regeneracji na siedząco, hehe. Trophy dało w kość nie tylko sprzętowi ale i mnie. Organizm osłabł, doszło przeziębienie i ogólne osłabienie. Z piątku na sobotę reanimowałem 'medżika', który bardzo dzielnie spisywał się w Istebnej - nie oglądając się na karbony, Foxy i XTRy dowoził mnie do mety każdego etapu, hehe. Konieczna była wymiana linek i pancerzy - błoto było dosłownie wszędzie. Tradycyjny przegląd supportu to już formalność. Po tych operacjach korby kręcą się bezgłośnie a biegi zmieniają się wręcz rewelacyjnie - prawie pięcioletni XT shadow pomimo luzów pracuje nadal bardzo przyzwoicie.
Dziś zwyczajna pętelka po okolicy, oczywiście z podjazdami - Przełęcz Kocierska i Targanicka included ;) Sliki założone i nabite do 5bar rozkręcają sprzęt całkiem nieźle niestety przenosząc wszystkie niedoskonałości terenu na ręce :/ Chwilowo teren mi zbrzydł, zresztą nie chcę tam się pakować zaliczając powtórkę z rozrywki. Na szlaku znajdę się ponownie jak tylko zniknie stamtąd ta pierdząca brązowo-szara maź ;)
Czwarty i ostatni etap to była, dla kogoś kogo nie pokonały dotychczasowe warunki i zdążył się obyć z górami, formalność. Przynajmniej teoretycznie. 20 minut przed startem oddaję rower do regulacji przerzutek naszym niezastąpionym Czechom - mają polew jak widzą 'zabandażowaną' złamaną klamkę hamulca.
Tym razem Grzegorz nie przebierał w środkach i na dzień dobry grubą czarną krechą odkreślił ponad 20km odcinek między Grabową a Malinowską Skałą w związku z czym Klimczok wypadł z gry, a my jechaliśmy bezpośrednio z Salmopolu fragment szutrówką, by chwilę później puśćić się w dół niezłym singlem rozgrzewając tarcze do czerwoności. Okolice są mi znane, ale niektóre opcje, głównie zjazdowe to popis Golonkowej wirtuozerii.
Dziś wszystko od samego początku układało się po mojej myśli. Przede wszystkim pogoda - wreszcie mocne, czasem nawet zbyt mocne słońce sprawiało, że na podjazdach wreszcie można było się porządnie spocić. Etap może krótki ale miał kapitalny flow, zjeżdżałem prawie wszystko, no może oprócz stromej końcówki na początkowym odcinku.
Zjazd ze Smerekowca to istny ogień i gdyby nie pozamykane na trasie szlabany byłoby ostro na maksa. Na pierwszym bufecie nawet się nie zatrzymuję, proszę tylko o izo, a dziewczyna wrzuca mi jeszcze banana do kieszonki i cisnę w górę. Ale nie ma nic za darmo - na zajebiście długim i radosnym podjeździe pod Grabową, podczas którego udało się zmiażdżyć psychę wyprzedanych proriderów orientuję się, że tylne koło pomimo zamkniętego poprawnie zacisku, lata mi na boki. Pytanie, zjeżdżać ostrożnie czy cisnąć na maksa? To w końcu ostatni etap, krótki, więc najwyżej dojdę z buta - no to ogień! W międzyczasie spotykam Maćka z TWRu, który ma problemy z piastą, co kilka obrotów pojawia się jeden jałowy. Dopinguję go by próbował, może zaskoczy i faktycznie udaje się. Ale Maciek to żaden leszcz - pod górę ma wyraźnie mocniejsze kopyto ode mnie a i na zjazdach śmiga jak kozica rzuacając na jednym z nich przez ramie: "puść te klamki!!" ;) Na jednym ze zjazdów pytam ciągle teleportującego się na trasie Grzegorza ile jeszcze do mechaników - odpowiada, że na końcu zjazdu za jakieś 4km, hehe. Po takich zjazdach to ręce odpadają.
Przy bufecie okazuje się, że to nie konusy tylko jakaś śruba, do tej pory nie wiem co to, bo jeszcze tam nie zaglądałem. Pytam tylko Czecha czy dojadę na tym kole, kiwa twierdząco głową - mając świadomość ich bezcennej wiedzy i ogromnego doświadczenia postanawiam zaufać mu jak najlepszemu przyjacielowi i rozpoczynam mozolny podjazdo-wypych w kierunku Cienkowa Wyżnego. Tuż przede mną gość zrywa albo łańcuch albo hak, mówię mu, że ma szczęście, że tu akurat są mechanicy - on ich chyba nawet nie zauważył, hehe. Po zdobyciu szczytu zaczyna się kolejna seria ostrych zjazdów przerywana od czasu do czasu widoczkami z rozległych polan.
Zjeżdżamy nad zaporę w Wiśle i atakujemy niczym zawodnicy TdP Kubalonkę od strony zameczku. Początkowo ciągnę pedały żywiołowo, potem niepotrzebnie zagaduję się z Rosjaninem, odpuszczam, wrzucam młynek tylko po to by chłop mi uciekł na zjeździe, hehe. Na tym samym zjeździe mija mnie też Marek, niewiele brakło bym go dziś objechał, hehe. Po drodze dużo dopingujących dzieciaków pytających o bidony. Gdyby stali gdzieś przy ostrzejszych zjazdach na pewno by się obłowili;) Ostatni fragment to kultowe już singielki w lasku przed samą metą, niestety odrobinę błotniste i korzeniste, więc trochę się męczę. Na metę wpadamy jeszcze z innej strony cisnąc po ścieżce usłanej drobnymi kamyczkami. Przy linii końcowej stoi jeszcze Marc, z bananami na gębach przybijamy piąteczkę i odbieramy gratulacje razem z koszulką "Made in Bangladesh", ale z jakże kultowym napisem: F I N I S H E R!
Czas 3:46:31 (181/325), na międzyczasie lepiej od Marka o prawie dwie minuty (na końcu dołożył mi 21 sekund, Maciek był lepszy o 2 minuty, a Mariusz (szybszy o 25min) jak zwykle poza konkurencją ;)
--
Co za weekend! Bez dwóch zdań polecam każdemu udział w Trophy pod jednym tylko warunkiem: nie róbcie siary i nie przyjeżdżajcie w Beskidy pierwszy raz właśnie na Trophy. Znajdźcie czas i wpadnijcie tu kilka razy w roku, oswójcie się z długimi podjazdami i wymagającymi zjazdami, dla bezpieczeństwa przemnóżcie tę trudność jaką Wam to sprawia razy dwa, bo jak pokazała tegoroczna edycja hasło, które przyświeca tym zawodom, czyli: spodziewaj się niespodziewanego to nie tylko chwytliwy slogan, to przede wszystkim przestroga!
Po spakowaniu manatek udajemy się z Markiem, Mariuszem, Maćkiem (później dochodzi także Kamil) na pizzę - pełny talerz, 32cm na grubym cieście, z podwójnym serem i brokułami nie robi na mnie wrażenia - znika to w zastraszającym tempie. Zimne piwo smakuje jak nigdy! Wszystko co dobre szybko się kończy - słowa niby wyświechtane ale jakże adekwatne do tego co działo się w Istebnej przez ostatnie cztery dni! Było genialnie! Wielkie dzięki dla Maćka z TWRu, który w drodze do Krakowa podrzucił mnie do domu. Podziwam chłopaka za upór - na pierwszym etapie połamał karbonową ramę, ale go ukończył. Wrócił się jeszcze w ten sam dzień do Krakowa po drugi rower i mógł spokojnie wystartować i przede wszystkim ukończyć Trophy. Bez determinacji nie ma satysfakcji!
Było tak jak w tytule!<object width="100%" height="450"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/TLXo9IFVboY">
<embed src="http://www.youtube.com/v/TLXo9IFVboY" type="application/x-shockwave-flash" wmode="transparent" width="100%" height="450"></embed></object><br>
Zapowiadał się świetny dzień, jakoś kompletnie przeoczyłem Ochodzitą przeglądając mapy, więc ucieszyłem się na myśl o tym kultowym podjeździe. Na starcie poznaję Dorotę (czarnaMamba) oraz Mariusza (klosiu).
Od samego początku jechało mi się wyśmienicie i co chwila wyprzedzanie, głównie oczywiście na podjazdach. Wjazd na główną drogę był oczywiście zabezpieczony przez straż i policję - dzięki im w tym miejscu, bo wykonali kawał dobrej pracy! Magiczne płyty na Ochodzitą są ok - można sobie odpocząć przed wymagającym zjazdem ;P który był dla mnie niewiadomą. Ale po udanym podjeździe poczułem jak wzbiera we mnie pewność siebie i ze zwiększonymi moralami zaliczyłem również cały techniczno-błotnisty zjazd. Tylu driftów nie wykonałem chyba przez całe swoje życie co na tym jednym Trophy :D Balans ciałem na takiej nawierzchni to podstawa ;) Ten etap był również skrócony i była to chyba najlepsza decyzja jaką w tym momencie można było podjąć. Jeżeli popatrzycie na mapę (http://www.mtbtrophy.com/data/files/image/x/sqdqax.jpeg) to po drugim bufecie nie jechaliśmy na Przegibek, tylko od razu żółtym, szerokim i kamienistym trawersem na Wielką Raczę. Na podjeździe jak zwykle mozolne, ale zawsze, wyprzedzanko. Na sam szczyt jednak nie podjeżdżam - tuż przed uślizguje mi się koło i ostatnie metry wprowadzam. Na szczycie mgła absolutna, nie bardzo wiadomo gdzie zaczyna się zjazd. Chwilę później już leżę w borówkach z obitymi jajami, hehe. Chwila na czuły masaż i można jechać dalej.
Ten odcinek zjazdowy był jednym z lepszych tego dnia - cieszyłem się jak małe dziecko pokonując to wszystko bez problemu. Szczególnie te wąskie singielki a na nich balans ciałem, żeby nie polecieć w dół - to było coś kapitalnego! Wszystko szło jak po maśle, aż do feralnego ok. 44km. Gdzieś między Magurą a Kilkulą zachciało mi się podjechać stromą ściankę i w tym momencie zerwałem hak... Spoko myślę sobie, mam zapas - 10 minut i będzie po robocie. Tak, ale serwis w błocie i w wysokiej trawie to był błąd. Zadowolony wyciągam drugi hak, chcę przykręcać a tu nie ma do czego! Tulejka z tylnego trójkąta, do której się go wkręca zaginęła podczas nieostrożnego demontażu urwanej części.
Byłem wtedy w czarnej dupie, w najgorszym miejscu całej trasy. Poświęciłem jeszcze chwilę na przeczesywanie najbliższych zarośli - niestety bezskutecznie. Pozostał demontaż przerzutki, skrócenie łańcucha i jazda na jednym biegu przez następnych 30km... To było coś zajebistego. 30km na jednym biegu w Beskidach! Tak tam przemarzłem, że musiałem ubrać kurtkę, ale w ręce z powodu przemoczonych i ubłoconych rękawiczek pizgało zdrowo. Na szczęśćie następne było podejście pod Kilkulę - czyli drugi najbardziej ch..owy odcinek Trophy 2013! Co tam się działo! Tego nie pokażą Wam żadne zdjęcia, bo żaden fotograf o zdrowych zmysłach nie zapuściłby się w tą błotną krainę... Na szczycie trzeba było to błoto zeskrobywać znalezionymi patykami i kamieniami, bo wszystko było maksymalnie pozapychane.
Dalej zjazd, więc moment gdzie mogłem spokojnie jechać i nie odstawać za bardzo od reszty. Wcześniej jeszcze minął mnie Marek i wtedy dopiero dotarło do mnie jaki do momentu awarii miałem dobry czas... No cóż, całe Trophy! Pierwszy raz cieszyłem się tak bardzo ze zjazdów, hehe. Na tym biegu mogłem tylko pokręcić z dużą kadencją po płaskim i pokonywać niewielkie wzniesienia. A łańcuch był napięty jak bycze jaja, ale w linii prostej, więc zerwanie mi nie groziło. Na ostatni bufet zajechałem gwiżdżąc sobie wesoło i kiedy pokazałem chłopakom z obsługi o co chodzi zrozumieli, co to za wesołek zajechał. Niestety, na tym bufecie serwisu nie było, a do mety pozostało wciąż ~20km.
Najciekawsze jest to, że na błotnisto-trawiastych podjazdach wcale dużo nie traciłem prowadząc. Prędzej czy później nawet Ci ze sprawnymi maszynami odpuszczali. Tam zgadałem się z innym debiutantem z Gdańska na fullu speca (pozdrawiam). Profil trasy był taki, że dotrzymywałem mu koła przez dłuższy czas. Aż w końcu odjechał...
Końcówka trasy to błądzenie z Bogdanem Kamińskim (M4) z Gerappy. W porządku gość, ale tak się zagadaliśmy, że przeoczyliśmy strzałki i zafundowaliśmy sobie dodatkowy stromy uphill aż do... centrum Istebnej, haha. Musieliśmy się wracać i szukać tego feralnego miejsca. Fakt, to był ostry skręt po stromym zjeździe, strzałki na drodze przysypał żwirek więc były odrobinę niewyraźne. Tuż przed metą Grzegorz G. uraczył nas leśnym, tym razem dla odmiany, korzenno-błotnym singlem. Jadąc tuż za Bogdanem nie udaje mi się podjechać dość konkretnych korzeni i ląduję z impetem w trawie. Na metę wjeżdżamy praktycznie razem, przybijamy żółwika i umieramy :D Chwilę późnie patrzę na kierownicę a tu nie mam licznika - musiałem urwać z całym gniazdem przy ostatniej glebce...
Królewski etap ukończony! Strata duuuża, jak pomyślę co by było gdyby... to aż żal dupę ściska. Niestety Trophy to bezlitosny eliminator. Po tym etapie wycofało się sporo zawodników, wielu też nie zostało sklasyfikowanych z powodu przekroczenia limitu czasowego. Mimo to ja wciąż byłem w grze. Idę z rowerm do myjek, zaczyna lać jak z cebra, jestem przemoczony, zmarznięty, ale usatysfakcjonowany. Od czeskich serwisantów (zajebiści magicy!) dostaję część, dzięki której będę mógł wystartować w ostatnim etapie Trophy! Fuck yeah! ;)
Etap numer dwa to już jakby formalność - w końcu pierwszy "maraton" mam już za sobą, więc wiem od czego zacząć. Kompletacja plecaka, dobór odpowiedniego do panujących warunków ubioru (kurtkę bierzemy zawsze! nawet jak świeci słońce). Śniadanie, szybki przegląd roweru - złamaną klamkę z powodu ostrych krawędzi zakleiłem taśmą izolacyjną i tak przejechałem Trophy do końca. Ale nie uprzedzajmy faktów... Na starcie jeszcze tylko odbiór naklejki z profilami i naniesionymi na nie odległościami między kolejnym bufetami/stanowiskami mechaników. Tradycyjne 10, 9, 8.. Poszli!
Na trasę ruszyłem z rezerwą w głowie, miałem wrażenie, że za gładko poszło mi pierwszego dnia, nie urwałem koła, nie złapałem gumy, kurde, przecież to Trophy, więc co jest?! No nic, jadziem ;) Od tego etapu rozpoczęły się słynne modyfikacje, które GG nanosił flamastrem na mapę na chwilę przed startem. Fragmentami na oryginalnej linii przejazdu pojawiały się krzyżyki i główny winowajca tej zmiany czyli napis MUD, a więc błotko po naszemu ;) Dziś mieliśmy zawitać w Beskid Żywiecki, do zaliczenia Hala Boracza i Rysianka. Lekko nie było, o czym przekonaliśmy się już po pierwszym bufecie, kiedy ostro butowaliśmy pod górę na trawiastym odcinku, gdzie w normalnych warunkach można by było podjechać. To były niestety częste obrazki tegorocznej edycji i naprawdę mocny test dla psychiki, która mogła wysiadać każdemu, kto myślał, że sobie po prostu przejdzie 70-80km po górkach i napatrzy na fajne widoczki.
Tymczasem żółty szlak w kierunku Rysianki mimo, że naprawdę widokowy, okazał się katorżniczą przeprawą po grząskim i dopóki się dało jechać, pierdzącym pod oponami, kleistym błotem. To jeden z dwóch najgorszych fragmentów tego Trophy - jeszcze długo będzie się śnił uczestnikom po nocach. Przeprawa w takich warunkach odbiera przyjemność ze zdobywania gór - tu przecież chodzi o jazdę na rowerze a nie o nieustanną walkę z przyczepnością i błotem, którego było więcej niż podczas powodzi w 2005 roku.
Zjazdu za bardzo nie pamiętam, może oprócz momentu gdzie trzeba było sprowadzać, bo teren był wybitnie pod trialowców po szkole cyrkowej. Niektóre próby zjazdu kończyły się w najlepszym przypadku lotem przez kierownicę. Po ostatnim bufecie doszedł mnie Artur Wydra z Gomoli, chwilę ponarzekaliśmy i trochę zdębieliśmy bo droga zaczęła prowadzić asfaltem na... Przełęcz Koniakowską. Na szczęście GG wiedział co robił i puścił ją szutrowymi serpentynami w górę. Odjechałem na początku, bo wydawało mi się, że do mety nie zostało już wiele a nic tak nie wpływa na morale jak ucieczka na podjeździe. Niestety mety ani widać, w międzyczasie objeżdżają mnie kolesie na fullach, później objeżdża Artur, który żadnym leszczem nie jest i zaczyna się świetny widokowo kamienisty singiel momentami przypominający zielony ze Skrzycznego, ale zdecydowanie łatwiejszy. Końcówka to klasyka - błotnisty zjazd ryjący psychę... Tam puszcza mnie przodem jedna dziewczyna, oboje mamy już dość. Tym razem meta znajduje się w innym miejscu - do myjek i makaronu trzeba się jeszcze dokulać następne 5km. Dziwne, ale przynajmniej można się wygrzać w słońcu, które raczyło ponownie pokazać swoje oblicze.
O tym, że tego dnia poprzeczka została podniesiona wysoko niech świadczy fakt, że jechałem aż 7:16:34, jednak mimo wszystko zyskałem kilka pozycji - byłem 269. Na tym etapie poznaję Marc'a - kolegę teamowego Jacka. Czas w kolejce do myjek upływa nam na pogaduszkach i wspominaniach z trasy...
Pierwszy etap - jedna wielka niewiadoma. Jak się ubrać, co zabrać, jakie jedzenie, ile picia, z jakiego biegu ruszyć...? :D Taka sytuacja :D Jedyny plus to taki, że niespełna dwa tygodnie temu jechałem lwią część dzisiejszej trasy w towarzystwie bbRiderZ - tylko w drugą stronę. Pogoda nie rozpieszcza, po pogodnej środzie nastał pochmurny i ponury czwartek - lasy wypełniły się mgłą. Było błotniście, ślisko i wilgotno. Czyli typowa beskidzka aura - jak ktoś się spodziewał wycieczki na Hawaje, to chyba kupił bilet nie na tą imprezę co trzeba, hehe. Osobiście dobrze mi się kręci w takich warunkach. Asfaltowy początek to jak zywkle wysokie tempo - obawiałem się tego, ale mimo to jadę swoje wyprzedzając nawet zawodników na 29tkach - mówią, że podobno rower sam nie jeździ ;) Jeszcze większe zdziwienie przychodzi wraz z pierwszymi podjazdami w terenie - początkowo nie mogę tradycyjnie zrzucić na młynek, ale kiedy w końcu się udaje jadę jak zwykle to co umiem najlepiej - uphill. Generalnie jeżeli podjazdy to nie jest twoja specjalność musisz się liczyć z tym, że na Trophy ciągną się one bez końca. I to mi się tutaj podobało najbardziej. Ale do rzeczy. Niby etap krótki, taki na rozpoznanie, ale pokazał wszystkim miejsce w szeregu. Zwłaszcza tym, którzy tu przyjechali a nie jeździli w ogóle po Beskidach. Tak, tacy też byli, ale o nich później. Na podjeździe pod Wielki Stożek stawka była już mocno rozciągnięta. Niestety, to co udało mi się ugrać na podjazdach traciłem na zjazdach - tutaj wybitnym technikiem nie jestem, klamek puścić także nie potrafię, więc nie chcąc zaliczyć glebki zjeżdżam spokojnie. Za Soszowem wjeżdżamy na świetne singielki - normalnie nikt by tego nie znalazł, ale tutaj są od tego specjaliści, które okolice Istebnej mają w jednym paluszku. Tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że logistycznie to naprawdę spore przedsięwzięcie i wiem już na co ta kasa poszła. A to wciąż ponoć najtańsza etapówka w Europie, stąd nie powinno dziwić tak spore nią zainteresowanie... Asfaltowy podjazd po czeskiej stronie na Filipkę wydaje się dłużyć - trochę go dużo jak na "MTB". Wjeżdżamy w lasek i zaczyna mżyć. Czas jednak szybko zlatuje na pogaduszkach z Duńczykiem. Przesympatyczna, uśmiechnięta i zarażająca optymizmem nacja. Na Filipce mega-mgliście - w głowie mam jednak pełne słońce sprzed dwóch tygodni, a na języku smak zimnego Radegasta z tamtejszego schroniska. Niestety, piwo czeka na mnie dopiero w Istebnej, teraz pozostaje tylko pociągnąć kilka łyków izotonika z camelbacka i jazda dalej. Na asfaltowym krótkim zjeździe w okolicach Bystrego wyrzuca mnie na łuku i wpadam z impetem w murowany płotek jakiegoś Czecha. Podobno wyglądało to groźnie, ale oprócz wybitego małego palca większych strat nie ma. Jednak po chwili dociera do mnie, że mam tylko pół klamki tylnego hamulca...
Pierwsze zwątpienie w głowie - czy dojadę? Czy to jedyny defekt? Wsiadam, jadę, sprawdzam hamulec - działa, ufff. Chwilę później Grzegorz Golonko funduje nam stromy trawersujący singielek przecinający na końcu potok. Teraz już tylko 6km do mety, na którą wjeżdżamy z lasku, gdzie nad efektownym przejazdem przez strumyk ulokowało się kilku fotoreporterów.
Czas: 5:29:32 i 294 miejsce w generalce na 462 startujących. Spoko.
Na mecie każdego etapu bardzo ciepły i pyszny makaron z mięsem, a także bułki, banany, pomarańcze, grejpfruty, izotoniki, ciepła herbata itp. Generalnie robiłem sobie postoje przy każdym bufecie, obawiając się skończy mi się izo i/albo odetnie prąd. Z racji długiej kolejki do myjek postanawiamy z Francuzem udać się do pobliskiego potoku, żeby chociaż częściowo pozbyć się błota. Woda jest jednak na tyle zimna, że nie da się za bardzo wiele zdziałać, choć niektórym to nie przeszkadzało... Po prysznicu i obfitej (podziękowania dla szefa kuchni, który stanął na wysokości zadania;) kolacji mało kto ma jeszcze siłę na konwersacje - czekające piwko sprawnie wprowadza nas w objęcia Morfeusza... A następny start już za 11 godzin...
To była podróż w nieznane. Pierwszy maraton i od razu etapowe Trophy, ale jak spadać to z wysokiego konia ;) Podróż Kolejamy Śląskimi upłynęła bezstresowo z tylko jedną szybką przesiadką w Bielsku-Białej. Dojazd ze stacji PKP Laliki do Istebnej z prawie 20kg plecakiem nie był przyjemny, ale też przesadnie ciężko nie było ;)
Pierwszą osobą z jaką nawiązałem kontakt był Rosjanin - jak się okazało cyborg, który przyleciał do tej małej mieściny aż spod Uralu! Do otwarcia biura była godzinka, więc cierpliwie czekałem, zaczęło się zjeżdżać coraz to więcej osób. Po odbiorze numeru startowego zagaduje mnie młody chłopak z Belgii - właśnie przyjechał z Pragi i również pierwszy raz startuje w Trophy - szło mu rewelacyjnie!
Lokujemy się w klasie na samym końcu korytarza licząc na ciszę i spokój. To salka do katechezy wypełniona świętymi obrazami, księgami, zdjęciami papieża Polaka - patrona gimnazjum ;) Byłem tak podjarany całą tą imprezą, że kapnąłem się dopiero kiedy otwarłem pierwsze piwo, hehe. Towarzystwo doborowe - jest Kamil z Górek Wielkich, Paweł z Oleśnicy, wspomniany Belg, Rosjanin, Francuz, Duńczyk, później pojawia się także Adam i Maciek z Krakowa oraz na samym końcu wbijają chłopaki z Olsztyna.
Pierwsza noc masakra - dziewczyny od masażu dały tak popalić, że niemalże nie zmrużyłem oka. Na szczęście przez następne 3 noce były tak zmęczone wykonywaniem swojego fachu, że było już cicho jak makiem zasiał, hehe. Poza tym, w ramach zadość uczynienia użyczały nam po każdym etapie papierowych ręczników do suszenia butów, a było co suszyć, oj było...
Dziś miałem w głowie kilka nutek i do końca nie mogłem się zdecydować co załączyć. Wybór padł na nowy Dark Tranquillity z sentymentu dla grania, które kiedyś cieszyło bardziej jednak niż dziś. Mimo to, Szwedzi nie schodzą poniżej pewnego poziomu, czego dowodem jest ten hiciarski utwór, do którego powstał teledysk. Ps. warto doczekać do refrenu ;)
Prognozy takie, że nie wiadomo było czy cokolwiek tego dnia wypali, ale asekuracyjnie kimnąłem się wcześniej, co by później nie żałować, że się przeleżało kiedy można było jechać. W nocy nic nie padało a o 6 rano można było cieszyć się nawet słońcem. Dojazd do Bielska standardowo - przez Czaniec i Kozy, a następnie Lipnik i Żywiecką pod C.H. Gemini...
Pierwsza przyjechała Marzen, potem namierzyliśmy Grzesia, który nas oświecił, po której stronie Gemini bbRiderz ma swoje zbiórki - oczywiście, jako leszcze, byliśmy po złej stronie, haha. Chwilę później pojawił się Dawid, a na samym końcu Marco w oczojebnej koszulce (bez)konkurencyjnego teamu "gejrajders", hehe.
Dawid przeciągnął nas przez chaszcze po obu stronach Białki w kierunku do Buczkowic, a potem już czekał nas asfalt aż do Doliny Zimnika, gdzie zaczynał się podjazd na Skrzyczne. Podjazd, który siadł mi jak marzenie, nie lubię się spinać, ale dziś kręciło mi się wybornie. Na szczycie byłem po niecałych 30 minutach i korzystając z okazji, że reszta, jak się okazało chciała zaczekać na Marzen, by ta nie pomyliła dróg, zamówiłem sobie piwko i oddałem się chillowi przy akompaniamencie góralskiej muzyki na jedne skrzypce i bit wystukiwany przez góralskie onuce;) Gość cuda wyczyniał z tym smyczkiem a oklaski były wartkie, hehe.
Na szczycie chłodno, pojawiło się coraz więcej chmur, które gnał od południa lajtowy wietrzyk. Marco się odłącza i jedziemy już tylko we czwórkę. Zjazd w kierunku Malinowskiej skały to poezja, zupełnie niewymagający odcinek grzbietowy, ale dający naprawdę dużo frajdy. Tydzień temu jechaliśmy tamtędy w drugą stronę, ale to zdecydowanie nie jest dobry kierunek ;) Rozległe kałuże stanowiły dziś dodatkową atrakcję ;)
Malinowska Skała to krótki wypych przy zajebistych widoczkach, które po ostrej wycince stały się wręcz bajeczne. Tradycyjna sesja na skale i można zacząć zjazd w kierunku Salmopolu. Na niepozornym korzonku Marzen daje popis pięknego lotu przez kierownicę (legenda głosi, że poleciała na stary, zbójecki skarb, a to w rzeczywistości było 20 groszy;) - na szczęście szybko się zbiera i możemy jechać dalej. Omijamy Malinów i wbijamy na szutróweczkę, którą fruniemy do samej Przełęczy Salmopolskiej.
Tam krótka narada i już wszystko jasne - odłączam się od reszty jeszcze przed Kotarzem. Grześ wymyślił fajny szlak do Brennej (niebieski), ale akurat nie było mi to po drodze, więc wybrałem czerwony w kierunku Karkoszczonki. Po zjeździe z Hyrcy gubię czerwony i wbijam na jakiś żółty, który okazuje się fajną autostradą, dzięki której zjeżdżam aż pod samą Chatę Wuja Toma. Powrót już wybitnie asfaltowy - nie ma się co forsować, więc na lajcie. Jak zwykle dziękować ekipie za towarzystwo, Wasze zdrowie i do zaś! Heeeeej ;)
Co za dzień! Gdyby ktoś 24h wcześniej powiedział mi, że jutro będę jechał TAKĄ trasę i przejadę ją w całości to bym go wyśmiał. To miała być niedzielna "wycieczka" do naszych sympatycznych sąsiadów Czechów, do schroniska na wcale nie wysoko położonej Filipce (762m n.p.m.), która nie wiem nawet kiedy zamieniła się w katorżniczą walkę z upałem, grawitacją na podjazdach i urozmaiconym podłożem na zjazdach. Uff, ale może po kolei...
Do Bielska przyjechałem razem z Jakubiszonem i spod Kauflandu ruszyliśmy w składzie powiększonym o dwóch bielskich rajderów (Pawła i Arka) na miejsce startu w Jaworzu. Tam czekała już na nas podobna ilościowo ekipa: Dawid, Grzegorz, Maciek a także jedna rodzynka w postaci Marzeny ;)
Do Ustronia, przez Górki Małe dotarliśmy przyjemnymi asfaltami. Tam wszystko się zaczęło. Pierwszy teren i od razu banan pojawił się na twarzy. Do tego momentu szlaki były, wbrew temu co mówiły niektóre znaki ("bardzo trudna trasa". "niebezpieczny zjazd"), technicznie ani kondycyjnie niewymagające. Prawdziwa zabawa zaczęła się po Czeskiej stronie na podjeździe pod Czantorię (995m n.p.m.). W tym miejscu Grzegorz z Marzeną odłączyli się od nas i pomknęli bezpośrednio w kierunku Filipki. Dla reszty to była pierwsza tego dnia konkretna ścianka, która po raz pierwszy sprawdziła dzisiejszych śmiałków. Jak się okazało to nie jedyny taki podjazd tego dnia...
Z Czantorii zjechaliśmy dającym w kość "czerwonym" rockgardenem w kierunku Przełęczy Beskidek, skąd rozpoczął się kolejny uphillowy atak: na Soszów (886m n.p.m). Na Soszowie uzupełnienie zapasów wody i całkiem przyjemny odcinek w stronę Cieślara (918m n.p.m.). Przed Małym Stożkiem (843m n.p.m.) odbiliśmy na zielony szlak, który byłby wręcz fenomenalnym singielkiem, gdyby nie hurtowo powalone drzewa w poprzek ścieżki. Podjazd na Filipkę zaskoczył mnie swoją sztwynością - bez chwilowego postoju się nie obyło.
Na szczycie dołączamy do Grzegorza & Marzen i w ogródku przy schronisku organizujemy mini-biesiadę. Wyśmienite zimne piwo (Radegast) i coś konkretniejszego do jedzenia (ja wybieram zachwalane kiedyś przez Niradharę haluszki - pycha!) to nagroda za dotychczasowe kilometry. Gęby się wszystkim śmieją, czeskie chłopaki ze zmarzlikami (haha - padłem;) robią nam fotkę, analizujemy mapkę a kiedy niechętnie zaczynamy się zbierać okazuje się, że z Pawła lidlowej dętki zeszło powietrze... Ktoś się nie bał i... ;) Bywa.
Tutaj po raz kolejny raz drogi nasze oraz Marzeny, Grzegorza i również Arka się rozchodzą. Jak się później okazuje już ich nie spotykamy. W pięcioosobowym składzie jedziemy z Filipki na Stożek Wielki (978m n.p.m.). Żółty szlak okazuje się równie stromy co poprzednie - to akurat nikogo nie dziwi, ale niektóre jego fragmenty, takie jak wąski singielek wśród paproci i iglaków po prostu wymiatają. Podjazd na Stożek czerwonym/niebieskim to również ostra przeprawa. Tam na chwilę przysiadamy i przyglądamy się zjeżdżającym na tamtejszym torze downhillowcom.
Trasa na Kubalonkę była specyficzna - wielgachne korzenie i duże kamienie dały nam w kość. To taki moment kiedy człowiek zaczyna myśleć o kole 29'' ;) Na stromym zjeździe Dawid obrywa kamieniem w kostkę i z grymasem na twarzy pokonuje dalszy odcinek do samej Kubalonki. Jak się okazuje było to na tyle bolesne, że dalsza jego jazda z nami okazuje się niemożliwa. I tak z ośmioosobowej ekipy zostaje nas tylko 4. Razem z Kubą pałaszujemy pierogi podczas gdy Maciek i Paweł cierpliwie czekają na przełęczy obleganej przez tłumy turystów: od typowych klapkowiczków, przez motocyklistów, lokalnych menelików na rowerzystach skończywszy. Przed nami wisienka na torcie, a w zasadzie trzy: Barania Góra, Malinowska Skała i Skrzyczne.
Jako że momentami jedziemy 'skrótami Pawła' (hehe) zjeżdżamy ze szlaku i trafiamy na masakryczną ściankę, pełną głazów i rozpadlin. Nie ma Beskidów bez prowadzenia, można przynajmniej rozruszać inne partie mięśni i dać odpocząć tym właściwym. Na Baraniej niespodzianka - czeka na nas Konrad. Krótki popas, rozciąganie i można jechać dalej. Od tego momentu zaczyna się dla mnie walka ze skurczami. Były tak regularne iż myślałem, że zaraz urodzę ;) Niestety, co chwila musiałem zsiadać z roweru i przez moment prowadzić. Na szczęście zagadnięta na szlaku dziewczyna miała ze sobą magnez, którym mnie poratowała opowiadając w międzyczasie o wczorajszym wypadzie z chłopakiem na Rychleby. Magnez chyba zaczął działać na zasadzie leku homeopatycznego albo zwyczajnie wmówiłem sobie, że działa ;)
Na Skrzycznem nie zabawiliśmy zbyt długo - pora już późna, a przed nami chyba najbardziej wymagający odcinek zjazdowy dnia dzisiejszego - czyli zielony szlak do Szczyrku. W niektórych momentach brakowało już nie tyle skoku, co techniki i odwagi. A i rozsądek podpowiadał, żeby zejść i sprowadzić, bo koncentracja i siły już nie te. Poza tym przy moim wzroście to i o otb nie trudno, a ostatnią rzeczą, której potrzebowałem była wizyta w szpitalu...
Na czerwonym do Buczkowic, przy przechodzeniu nad zwalonym drzewem łapie mnie potężny skurcz w łydce i niemal kładzie na ziemię - co za ból... Na szczęście intensywne rozmasowanie chwilowo pomaga. Szlak ten w dalszej części to głównie wspaniały, mocno pozarastany, kręty singiel z fajnymi kładkami, bez których przejazd pewnych odcinków byłby niemożliwy. Niestety, przy jednej z nich Kuba łapie snejka z przodu i czeka nas przymusowy pit-stop. Reszta chłopaków ciśnie już do Bielska, podczas gdy my kończymy ten świetny odcinek. Wybija pora dobranocki - moja 13h na nogach...
Po powrocie do cywilizacji wszelkie dolegliwości cudownie ustępują i jadąc asfaltami pozwalamy sobie nawet na sprinterskie zmiany a mnie udaje się nawet wyprzedzić Kubę na Piekiełku. Drogę do parkingu pokonujemy już ścieżką rowerową. Wypad kończymy po 8,5h w siodle... Na tydzień przed Trophy to była wręcz idealna trasa dająca rozeznanie o tamtejszych górkach, które tak słabo do tej pory znałem. Dzięki wszystkim za towarzystwo, fajnie było poznać kolejne ześwirowane osoby, było ekstremalnie zabawnie, dotleniłem się za wszystkie czasy ;) Pod wieczór w domu, będąc po dwóch kolacjach, na myśl o jeździe mtb miałem dreszcze, ale już na drugi dzień przeglądając fotki chciałem z powrotem znaleźć na na szlaku...
ps. mapka nieco wydłużona, bo gps wyłączyłem dopiero na wyjeździe z Bielska - skrócenie o ten odcinek powoduje rozsypkę profilu...