Na szybkiego po pracy. Tym razem wjazd na Przełęcz Kocierską z Wielkiej Puszczy - na podjeździe spłoszyłem kilka saren, które żwawo uciekały przed snopem światła. Zjazd w całkowitych ciemnościach zielonym szlakiem robi wrażenie.
W Targanicach staruszka wpakowała się pod koła golfa - musiało to być dosłownie chwilę wcześniej. W momencie jak przejeżdżałem jakaś dziewczyna już się nią zajmowała. Na szczęście pogotowie pojawiło się po kilku minutach. Po tym wszystkim, mimo iż miałem lampki, wróciłem do domu bocznymi drogami...
Muzycznie trochę się działo w ostatnich dniach, już sam nie wiem od czego zacząć. Chyba największą niespodziewajką jest nowy numer A Perfect Circle. Ale to nie byle jaki numer! Muzyczny geniusz, perfekcyjne wykonanie i spora dawka emocji jak na niespełna 6 minut!
Długa przerwa spowodowana awarią bębenka zrobiła swoje. Przepadł jeden bardzo słoneczny i ciepły weekend. Na szczęście w ten ostatni również pogoda była łaskawa. Z bębenkiem historia potoczyła się tak, że samego bębenka nie dostałem. Postanowiłem zamówić nową, identyczną piastę SLX z zamiarem przekręcenia samego bębenka. No ale weź tu odkręć go, jak masz piastę luzem - nie ma szans, a w imadło pakować nie miałem zamiaru. Duży plus dla sklepu mbike z Krakowa, który po małym zamieszaniu dostarczył mi piastę kurierem w sobotę! Niestety, pojeździć się nie udało.
Wziąłem się jednak za rozmontowanie koła a następnie podjąłem próbę zaplatania na tych samych szprychach i nyplach na popularne 3 krzyże. Udało się za 4 razem i po kilku browarach - można poćwiczyć cierpliwość :) Dzięki temu zaoszczędziłem trochę kasy (i tak niepotrzebnie wydanej na piastę - jakby wiedział, wziąłbym zwykłą deorkę) i czasu serwisanta, któremu zostało tylko dociągnięcie szprych i centrowanie (kosztu usługi: 10PLN). Sama obręcz w tym roku trochę przeszła i jest już w jednym miejscu wgnieciona, ale nie przeszkadza to w eksploatacji.
I tak po dwóch tygodniach absencji rowerowej wybrałem się na prawdziwie jesienną górską wyrypę, czyli klasyk Beskidu Małego uwzględniający najważniejsze szczyty: Leskowiec, Łamaną Skałę, Potrójną, Kocierz, Żar (prawie), Magurkę Wilkowicką oraz najwyższy szczyt tych gór, czyli Czupel.
Tempa nie forsowałem, widziałem, że czeka mnie kilka godzin konkretniej jazdy. Szlaki jeszcze nie do końca suche, bo w tygodniu kilka razy dość mocno padało. Na szczęście słońce rekompensowało czasami nieoczekiwane błotne kąpiele - kałuże ukryte pod liśćmi to prawdziwe utrapienie o tej porze roku.
Od niemalże samego początku towarzyszyły mi niebanalne widoki. Błyszczące wierzchołki Tatr widziane z czterech miejsc robiły wrażenie, ale tak naprawdę dopiero panorama z najwyższego szczytu BM, czyli Czupla powaliła mnie na kolana. To był absolutnie najładniejszy obrazek jaki dany mi było oglądać w tych górach!
Ludzi na szlakach całkiem sporo, po godzinie już nie miałem siły odpowiadać każdemu dzień dobry, cześć i serwus ;) Po zjeździe do Kozubnika odezwał się Kuba, który dopiero co wyjechał i był w okolicy.
Pojechaliśmy razem na Magurkę i Czupel. Na Magurkę większość trasy prowadziłem - zwyczajnie mnie odcięło. W 3/4 drogi można było jechać, ale trochę się już męczyłem i przyjemność z jazdy była znikoma. Na szczęście wspomnany widoczek z Czupla podładował baterie i zjazd oraz sam powrót był już całkiem szybki.
Zjechaliśmy jakąś nieoznakowaną, kompletnie przykrytą liśćmi dróżką, która zaprowadziła nas na granicę Międzybrodzia Żywieckiego i Czernichowa. Spłoszyliśmy stado sarn pod przywództwem ogromnego jelenia - takiego w tutejszych górkach jeszcze nie widziałem.
Powrót już po zmroku asfaltami, a następnie przez Bukowiec i Czaniec. Dawno się tak nie zmęczyłem, ale tego mi właśnie było trzeba, bo zaczynałem gnuśnieć siedząc w chałupie. Przez chwilę nawet nie mając dwóch kółek zacząłem myśleć o bieganiu, ale na szczęście szybko mi przeszło, hehe.
Jednocześnie baterie zostały podładowane na kolejny 'roboczy' tydzień, który tym razem ma wyjątkowo 4 dni ;) A w tą sobotę Jesienne Beskidzkie Korno, czyli kosmiczny rajd na orientację na moich terenach.
Dziś krótko, ale zanim przejdę do rzeczy kilka fotek zacnej miejscówy, na której dirtowe dzieciaki wytyczyły fajne ścieżki, bandy a nawet hopki. Była więc okazja do poćwiczenia techniki i nacieszenia się fajnymi zjazdami. Fajne miejsce do wytyczenia niedużej pętli XC - krótkie i strome podjazdy, kręte szutrowe ścieżki, trawersujące singielki a wszytko to przypominające swoją gęstością pajęczynę....
Tak nędzny dystans jest efektem mojego sobotniego serwisu bębenka. Skręciłem wszystko, chodziło sobie pięknie do czasu kiedy poczułem opór tylnego koła - znowu coś nie gra. Po zawinięciu na chatę okazało się, że poluzowało się imbusowe mocowanie bębenka tak, że znajdujące się w nim kulki zajebiście obrobiły tę śrubę ;) A pomyśleć, że jeszcze wczoraj myślałem o jakimś środku do zabezpieczania gwintów - gdzie jak gdzie ale tam akurat pasowałoby go odrobinę kapnąć. To już trzeci raz jak luzuje mi się ta śruba, do te pory miałem to samo na ostatnim etapie Trophy i po maratonie w Istebnej, a więc po konkretnych górskich wyrypach. Dopiero teraz przeczytałem jakim momentem trzeba to przykręcać - generalnie: na chama! ;)
Bębenka nie idzie dostać, podobnie jak części do niego, więc zamówiłem całą piastę, ale jak to w sklepach internetowych bywa, niby mają, a nie mają i szlag trafił szybką dostawę:/ Jeszcze jeden dzień zwłoki i sklep przywołam z nazwy ;) Na razie przekręcę sam bębenek, a w zimie z nudów pewnie rozplotę i ponownie zaplotę koło na nowej piaście (to będzie jakby debiut, hehe).
ps. zapomniałbym, że 100 000 (słownie: sto tysięcy!) metrów w pionie w tym roku już pękło!
Żeby nie rozwalać tytułu i wstępu muzyczkę zostawiłem tym razem na koniec. TERAZ POLSKA. Blindead to zespół z wszech miar wyjątkowy, właśnie jesteśmy w przededniu premiery ich najnowszego krążka, który pilotuje ten singiel:
Jesiennych klimatów ciąg dalszy, czyli tonacja-Francja-elegancja. Alcest wyjątkowym zespołem jest i basta!
Załoga z Częstochowy kolejny raz nie mogła przyjechać, więc pojechałem tylko z Jakubiszonem. Szkoda, ale z drugiej strony może to i lepiej, bo podczas dzisiejszej trasy prześladował nas pech. Najpierw Kuba zjeżdża po 6km na pobocze ze słowami: "no to ja już mogę się wracać do domu". Patrzę: hak cały, rama cała, ciśnienie w oponach jest. Kuba pokazuje przednią oponę a tam dyntka wylazła przez 1,5cm rozcięcie...
W teren mamy jechać, więc faktycznie nieciekawie, ale wyciągam zestaw pierwszej pomocy, czyli duck tape'a, Kuba dorzuca jakąś wizytówkę i tym sposobem łatamy dziurę od wewnątrz dzięki czemu guma nie wyłazi - sukces;) Jadymy dalej na poszukiwanie nowych ścieżek. Jest z tym w okolicy niemały problem, bo nawet jak się zaczyna jakiś obiecujący singiel to prawie zawsze kończy się on w czarnej D. ;)
Na jednym z takich odcinków zauważam niepokojący objaw - obracająca się korba podczas sprowadzania. Diagnoza może być tylko jedna - szlag trafił bębenek :/ Zjeżdżamy do Wielkiej Puszczy i zaczynamy odwrót. Żeby był ciut więcej terenu wybieram ostatnio odkryty wariant uphillowy po szutróweczce - konkretny podjazd będący alternatywą dla asfaltowej przełęczy Targanickiej. Tam bębenek zaczyna pracować normalnie, więc postanawiamy jeszcze trochę poszaleć w terenie.
Niedługo to jednak trwa, bo awaria się odnawia. Na całe szczęście jesteśmy niedaleko domu, szkoda tylko, że najprzyjemniejszy odcinek zjazdowy jestem zmuszony butować :/ W sumie wyszła z tego tripu kupa, dobrze, że chociaż udało się trochę przewyższeń nabić. Pogoda wyśmienita, zajebiście ciepło, fajne widoczki... Było gites! Dalsza część wpisu to już techniczne mambo-dżambo - jeżeli kogoś interesuje, zapraszam ;)
Przyczyną awarii była ułamana jedna z czterech zamontowanych w tym modelu zapadek. Widocznie odłamek odpadając przyblokował mechanizm powodując w kasecie efekt ostrego koła :) Wracając do domu (oczywiście pedałując non-stop, nawet na zjazdach trzymając jednocześnie zaciśnięte klamki hamulca, żeby się zanadto nie rozpędzić;) przypomniałem sobie o starej piaście Deore (M530), która zdaje się posiadała działający bębenek.
Owszem, bębenek działał, jednak okazał się niekompatybilny z również kulkową piastą SLX :/ Ową różnicę widać na poniższym zdjęciu. Po założeniu bębenka deore do piasty slx pojawiało się zbyt duże tarcie będące wynikiem różnic w budowie zarówno kołnierza piasty jak i samego bębenka. No trudno, zobaczymy wobec tego co kryją w sobie oba bębenki (w takich przypadkach posiadanie własnych narzędzi to nieoceniona sprawa).
Oczywiście zapadki w bębenku deore jak łatwo się domyślić nie są kompatybilne, na dodatek są tylko 3... Skoro jednak w deorce są trzy może i trzy zadziałają w slxie? Z godnie z przesłaniem kabaretowego klasyka nie ma co szerzyć defetyzmu, w końcu to nie traktor się zepsuł tylko koło jest zepsute. Jedno jest zespute, a trzy są dobre, TRZY DOBRE! Od razu lepiej brzmi ;)
Założyłem te trzy, przesmarowałem, poskładałem do kupy kulki, a było ich wszystkich pindziesiąt!, poskręcałem i co? I nic, tyrka sobie, jak za dobrych czasów :) Nie wiem tylko na jak długo wystarczy, ale zima idzie więc dłuższych wypadów nie planuję - najwyżej (odpukać) przybutuję pewnego dnia (i obym w tym dniu miał w termosie herbatę z wkładką, co by nie przymarznąć w ciemnym lesie, hehe).
Z lekka dający popalić wyjazd, bo po primo: nieźle już pizga, zwłaszcza późnym popołudniem; secundo: zwodowałem w błotnistej kałuży dopiero co wyczyszczonego i wysuszonego po Istebnej buta (gdybym się nie zdążył wypiąć leżałbym w tej kałuży cały!), tertio: konkretny rozpiehdol na szlaku - dlaczego te ch*je od drzew nigdy po sobie nie sprzątają? Dlaczego robią taki syf, w dodatku na szlaku!? Mnie zawsze uczono, że należy posprzątać po skończonej robocie...
W sumie nie mogę narzekać, bo to tylko i wyłącznie moja wina - miał być asfaltowy Kocierz i takaż sama Targanicka, ale ja niczym siedzący i kuszący na ramieniu diobeł powtarzałem: "jedźmy w teren, będzie fajnie", hehe. Nie było. Żeby było ciekawiej Jakubiszon złapał gumę na zjeździe ze Złotej Górki, na szczęście w przednim kole, więc zmiana nie nastręczała kłopotu... Zniesmaczony i przemarznięty wróciłem po marnych 20km...
Będzie piąty sezon brytyjskiego Misfits, a więc w temacie jeden z kawałków ścieżki dźwiękowej:
Pomaratonowy rozjazd rozpoczęliśmy przed 10 rano. Ja musiałem zdążyć na kwaterę tak by wyrobić się ze wszystkim przed pociągiem, więc postanowiliśmy dołączyć do warszawskiej ekipy i wyruszyliśmy częściowo trasą wczorajszego maratonu zdobywać Baranią Górę. Ekipa zacna, Magda, Jacek, dwa Tomki, Jarek, Albert a także moja skromna osoba.
Od Stecówki jechaliśmy szlakiem czerwonym, następnie odbiliśmy na czarny w stronę Karolówki. Po drodze mnóstwo czasu na fotki i krótkie postoje - bez napinki. Z tego szlaku zjeżdżaliśmy przez kilka kilometrów sympatycznym autostradowym trawersem aż dojechaliśmy do czarnego szlaku z Kamesznicy.
Oczywiście wpakowaliśmy się na niego, choć momentami nie było łatwo. Ale szlak jest nie jest zbyt wymgający, sprawę komplikował nieco płynący jego środkiem strumień. Większość fragmentów była bardzo techniczna ale podjeżdżalna. Natomiast pchanie było krótki i niemęczące. Za to nagrodą były rewelacyjne widoki jakie z niego się roztaczały!
Na Baraniej Górze wdrapaliśmy się na wierzę a będąc na samym szczycie okazało się, że jesteśmy... w chmurze ;) Magda z jednym z Tomków postanawiają zjechać czerwonym szlakiem do schroniska na Przysłopie a my pakujemy się w niebieski w kierunku Wisły Czarne.
Co to był za szlak! Owiany sławą głównie w środowisku enduraków megawymagający odcinek, na którym nie raz, nie dwa trzeba było skapitulować. Natomiast satysfakcja z przejechania jego fragmentów była spora. Korzenie, kamienie - można było skończyć naprawdę w nieciekawym stanie. Ale szczęścicie w nieszczęściu ucierpiał tylko hak Jarka, który postanowił się złamać, z tego co widziałem jadąc za nim, na jednym z wystających kamieni. Zapasu nie było, ale ostatecznie udało się zamocować prowizorycznie ten ułamany.
Szutrowymi spychaczówkami trawersującymi zbocze Baraniej zjeżdżamy do przecięcia czerwonego szlaku. Tam chwila oczekiwania na zbłąkanych Alberta i Tomka. Szybka rozkmina: jedziemy z Albertem i Jackiem czerwonym w stronę Kubalonki. Owszem będziemy się wracać przez moment po własnych śladach, ale przed nami jeszcze nieznany odcinek czerwonego.
Teraz już wiemy dlaczego nie biegł tamtędy maraton. Na odcinku mniej więcej 1-1.5km to jedne wielkie moczary i gdyby nie rzucone na nie drewniane belki brodzilibyśmy w wodzie do co najmniej pół łydki. Na szczęście oprócz tego fragmentu szlak oferuje także świetny singiel porośnięty wysokimi trawami i poprzecinany sekcjami korzonek oraz kilka typowych beskidzkich zjazdów rąbanką.
Odbijamy na żółty w kierunku Istebnej i dzięki garminowi Alberta sprawnie przedostajemy się do kwatery. Rowerom fundujemy niezbyt zdrową ale konieczną karcherową terapię a sami korzystamy z tradycyjnego prysznica. Istebna kolejny raz pokazała błotnisty szpon :) Ale dzięki temu było ciekawiej i bardziej survivalowo - czyli tak jak lubię! /205640
Pobudka o 7. Śniadanie u gospodarzy pierwsza klasa. Jajecznica, sery, warzywa, pieczywo, wędliny, ciasto, kawa i herbata:) Okazuje się, że w nocy dojechali goście z Mazowsza a wśród nich Tomek (ktone) z dziewczyną Magdą (magdafisz) oraz ich znajomi z Rowerowego Kampinosu. Całą noc padało i po 9 ciągle pada! Na miejsce startu (ok.2km) dojeżdżamy kompletnie przemoczeni. Przed skrętem na boisko spotykam Tomasza (BBriderZ), który startuje dopiero za godzinę, ale przyjechał nieco wcześniej poczuć atmosferę :)
Zamieniamy słów kilka i pora oblukać mapę. Wczoraj na czytniku wskazało mi 61km, a więc dystans okrojony. Faktycznie na mapie widać zmienione odcinki (nie ma słynnych korzonków, ale to chyba w trosce o mniej pracy pogotowia:), ale dystans nie wydaje się być wcale krótszy od planowanych 78km. Jak się okazało, nie był! :) Jeszcze pod mapą poznaję bikestatową lemurizę, czyli Izę :)
W kolejce do biura zawodów spotykam Adama (Piksel) z Częstochowy - również chwilę rozmawiamy i umawiamy się wstępnie na jakąś traskę w Beskidzie Małym;) Jacek zajmuje swój wypracowany sektor, a ja trafiam do vipów, czyli grupki za ostatnią taśmą ;) Tam natrafiam na Bartka (BBriderz), który jak się okazało na mecie dołożył mi godzinę - ech, młodość, hehe.
Fotki zapożyczone od Izy, więc niech Was opis nie myli :)
Start jak zwykle spokojny, asfalty i pierwsze koty za płoty. Po wjeździe w teren zaczęła się walka z przyczepnością. W takich warunkach nic tak nie deprymuje jak przystanięcie w miejscu i szukanie kolejnego miejsca zaczepienia. Generalnie dużo fragmentów pamiętałem z Trophy i przykładowo wiedziałem, że po pierwszych 3 "!" będę sprowadzał - miejsce widokowe to też i sporo fotografów na singlu - w tym czasie przepuściłem dwóch wymiataczy...
Foto @ Andrzej Doktor
Jeszcze przed Ochodzitą na rozgrzewkę strome asfalty i betonowe płyty. Nie ubierałem kurtki a czuję, że się grzeję i parę metrów muszę podprowadzić. Pierwszy żel wchłonięty;) Pod samą Ochodzitą wjeżdża się ok i znów temperatura spada - sporo było na trasie takich wahnięć:) Zjazd, jak to zjazd - zarzuca dupą na boki a poza tym z reguły tracę na takich odcinkach przynajmniej jedną pozycję...
Foto @ bikelife
Słowackie odcinki to głównie trawiaste hale, na których można puścić klamki. Tam dojeżdża do mnie Tomek (ktone), który narzeka na problemy z młynkiem. Zjazdy idą mu wyraźnie lepiej i mi odjeżdża. Zatrzymuję się przed bufetem, bo banan, zatopienie zębów w pomarańczy i kubek izotonika to był plan na każdy pit-stop. Trawiaste megapodejście w pełnym (o dziwo!) słońcu wytapia z człowieka resztki sił - nie ma lekko. Szacun dla tych którzy to podjechali, jeden nawet mnie wyprzedził! Wcześniej wciągnąłem żela, ale chyba zbyt późno zadziałał.
Foto @ bikelife.pl
Po czeskiej stronie dużo asfaltowych podjazdów. Łańcuch w kolorze brunatnym, grubszy o kilka milimetrów niż zwykle, prowadnicy niemalże nie widać - tak wszystko usyfione. Ale gęba się śmieje. Po 3cim bufecie zaczynają wyprzedzać pierwsi megowcy. Oczywiście na zjazdach :) Tam jedziemy z gigowcem-gomolowcem, który jednak odjeżdża mi znacznie po ostatnim bufecie przed megadługim podjazdem pod Stożek. Opróżniam żela otrzymanego na przedostatnim bufecie i jadę swoim tempem. Chwilę później dojeżdża mnie Jarek, który walczy o podium w swojej kategorii (M5). Ma chłop zdrowie!
Foto @ Andrzej Doktor
Zaczyna się to czego się obawiałem - skurcze. Magnez został na kwaterze, pozostało nawadnianie. Apogeum łapię na czerwonym szlaku po czeskiej stronie gdzie drwale zorganizowali nam tor przeszkód - 3 raje drzew leżących w poprzek drogi - za każdym razem skurcz jest okrutny. Tam tracę ze dwie pozycje. Na błotnistym zjeździe w mrocznym lesie wyprzedza mnie gość z SCS OSOZ - łapię jego koło, bo dobrze zjeżdżać za kimś komu to wychodzi lepiej. Wcześniej jeszcze przejeżdżamy obok pamiętnego płotku, na którym straciłem w maju klamkę hamulca - mijam go z zachowaniem ostrożności :)
Foto @ bikelife.pl
Mam farta, bo do trawersującego zbocze świetnego singla dojeżdżam pierwszy po drodze wyprzedzając na asfalcie wspomnianego zawodnika SCS. Tuż za mną czai się kolejny oponent. Potoku nie przejeżdżam, na szczęście rywale też odpuszczają. Po przeprawie szybkie asfalty do mety - dostaję mocnego kopa, wrzucam blat i odjeżdżam. Korzonki w lasku przed metą tym razem odpuszczam - dziwne, za pierwszym razem zjechałem, teraz jakaś blokada. Schody też sobie daruję, bo śliskie... Kilka szybkich szutrowych wiraży i meta :)
Foto @ bikelife.pl
Wynik? Cienko, ale przynajmniej bez awarii i cały. Jak na pierwsze giga, ba!, pierwszy maraton (nie licząc Trophy;), to nie mam powodów do narzekań :)
70/82 (open) - w sumie wystartowała 100 zawodników, ale było trochę dnfów i jedno dsq.
18/21(M2) - w przyszłym roku M3, więc może będą większe szanse na lepszy wynik w kategorii ;)
Foto @ bikelife.pl
Przed myjkami jeszcze słówko z poznanym na Trophy Michałem Cesarczykiem i pora zawijać na kwaterę. Browar is calling! ;) /204783
Z cyklu TERAZ POLSKA wracający po latach legendarny Sirrah. Mają już za sobą pierwszy koncert po reaktywacji w ramach Castle Party, a poniżej jeden z dwóch nowych kawałków. Podkład idealny do panujących za oknem warunków:
Pogoda na meteogramach ostatnio ostro leci w kule. W sobotę miało lać (chłopaki z Częstochowy odwołały przyjazd) a świeciło słońce. W poniedziałek miało być pogodnie - mżyło, a czasem nawet i ostro waliło żabami :) Ale pojechaliśmy. Głód jazdy w terenie był silniejszy, poza tym na błotko trzeba się udoparniać. O poradę w sprawie trasy poprosiłem Olafa (faloxx), który bardzo przejrzyście opisał nam wariant dojazdowy do celu. A tym celem był dziś Jałowiec we wschodniej części Beskidu Żywieckiego.
Najpierw jednak musieliśmy zmierzyć się z lokalnym Leskowcem. To oczywiście trasa już wielokrotnie objeżdżana a więc dupy nie urywa, jednak lubię ten podjazd. Zaczęliśmy na zielonym szlaku w Zagórniku by po chwili zjechać do Rzyk skąd skierowaliśmy się czarnym, a później tzw.serduszkowym szlakiem w stronę Gronia JPII. Na szczyt Leskowca tym razem nie wjeżdżaliśmy, bo odbiliśmy tuż przed nim na znakomity zjazdowy czerwony szlak do Tarnawy.
Tam chwila namysłu i postanawiamy jechać niebieskim. Ale z racji iż prowadzi asfaltem zjeżdżamy na czarny rowerowy, który prowadzi nas przez całkiem sympatyczne okolice. Tu niestety łapie nas pierwsza fala opadów - czekając pod drzewami aż zelży rozważamy powrót bądź kontynuację zaplanowanej trasy. Zaczynamy marznąć, ale widząc na horyzoncie (uwaga, słowo klucz!) przejaśnienia postanawiamy jechać dalej. Do Stryszawy dojeżdżamy w kompletnej ulewie, ale już po chwili wychodzi słońce a granatowe chmury gnają dalej. Można podeschnąć i jazda dalej.
Za kościołem wbijamy na niebieski szlak, który z czystym sumieniem mogę polecić każdemu z racji na jego przejezdność. Kierujemy się w stronę przełęczy Przysłop, którą wielokrotnie pokonywaliśmy już, ale szosowo, w drodze na Krowiarki. Na tym szlaku łapie nas fala numer dwa i w takich warunkach dojeżdzamy do rozwidlenia szlaków. Przełączamy się na czerwony i asfaltem docieramy na przełęcz. Od tego miejsca kierujemy się wskazówkami Olafa, dzięki czemu unikamy niespodzianek jakie zazwyczaj czyhają na pieszych traktach. Jedziemy wygodną drogą pożarową równoległą do biegnącego powyżej szlaku żółtego a kiedy ta się kończy odbijamy na stromy i wymagający choć krótki szlak zielony by przedostać się na szlak żółty.
Tam wita nas przepiękne słońce i fantastyczne widoki. W żołądku pustka, więc postanawiamy zajechać do schroniska "Opaczne" gdzie funduję sobie chleb ze smalcem oraz pomidorową. Wszystko bardzo smaczne, a zupa gorąca czyli taka jakiej nam było trzeba. Schronisko to jest położone na polanie z genialną panoramą na południowo-wschodnie pasma Beskidu Żywieckiego (przy dobrych warunkach widać stąd Tatry). Dodatkową atrakcję stanową trzy młode koty, które jak tylko zsiadamy z rowerów wychodzą się przywitać. Świetna miejscówka, którą śmiało mogę polecić.
Przed nami główny punkt programu, czyli Jałowiec. Z braku czasu odpuszczamy zaproponowany przez Olafa znacznie dłuższy wariant trawersowy i decydujemy się na wypych w linii prostej. Było ostro i na dodatek dopadła nas fala nr 3 - na szczęście byliśmy już w lesie :) Na samym szczycie czuć potencjał widokowy - rozległa polana na pewno dostarczyłaby niezapomnianych widoków, ale nie dziś. Dziś trafiamy na konkretne mleko, silny wiatr i temp. w ok. 10 słupka - może następnym razem... To miejsce to takie małe deja vu - krzyż, szałas, mapka - identycznie jak na Leskowcu ;) Szybkie foto i uciekamy stamtąd. Zjazd niebieskim do najprzyjemniejszych nie należał, stromo, kamieniście, ślisko, więc kawałek sprowadzam. Odbijamy na żółty, który gdzieś nam znika i do Stryszawy dojeżdżamy kombinacją drogi pożarowej / szlaku rowerowego, czyli nawierzchnią szutrowo/asfaltową.
Czas goni. Jest po 17, słońce chyli się powoli ku zachodowi a my jeszcze po drugiej stronie górek. Przebijamy się sprawnie asfaltami do Śleszowic i stamtąd atakujemy niebieskim Groń JPII robiąc jakieś 400m w pionie;). Na początku jest trochę wypychu, ale później można spokojnie kręcić sprawnie zdobywając wysokość. Zjeżdżamy do Rzyk serduszkowym/czarnym i z ulgą pakujemy się na asfalty. Udaje się do domu dotrzeć tuż przed nastaniem ciemności. Mnie jechało się zajebiście, ale Kuba coś na końcu osłabł (a jak mówiłem, żeby się poczęstował kromalem ze smalcem, to nie;).
Warunki momentami identyczne jak na MTB Trophy, czyli trasa z miejsca kultowa! Tego właśnie potrzebowałem - konkretnie się sponiewierać i upodlić sprzęt. W sobotę maraton w Istebnej i naprawdę będzie ekstra jeżeli nie zacznie padać. Jak będzie pogodowa kiszka, to przynajmniej będę na nią psychicznie uodporniony ;) A w rejony Jałowca definitywnie powrócimy, bo miejscówka jest kapitalna. Może nawet uda się zgadać z Faloxx'em - wieki razem nie kręciliśmy...
"Lisek" norweskiego duetu Ylvis to ponoć taka europejska odpowiedź na gangam stajl i chyba nie ma nikogo, kto nie słyszałby tego hitu ostatnich tygodni. Jeżeli jednak nie słyszałeś to z dwóch powodów: a) mieszkasz w lesie, b) masz tysiąc innych, ważniejszych spraw na głowie niż youtube ;) Mnie jednak bardziej do gustu przypadła pełna dramaturgii i chórków na miarę Meat Loaf'a ballada o "Stonehenge". Śmiechłem tu nawet raz czy dwa i Wy pewnie też śmiechniecie :)
Ok, ogumienie zmienione. Mało tego, zachciało mi się zmienić okładziny na nie do końca zużyte metaliki i to był błąd. Na szczęście nie kosztował mnie zdrowia, choć równie dobrze mogłem wypieprzyć przedni hampel i byłoby bez różnicy. Dziś oswajanie się z terenem, a więc padło na najbliższą okolicę.
Górki niezbyt wysokie, ale podjazdy sztywniutkie i wymagające (1000m na 27km!). Tradycyjnie już terenowy uphill na Kocierz ażeby rozruszać ospałe nogi - poszło całkiem ok, kilka ścianek udało się podjechać przy dopingu sympatycznych starszych pań: "nie rozpraszaj pana, bo mu energii braknie" - niestety nie słyszałem czym mnie chciała rozproszyć, hehe . Po ostatnich deszczach błotka jest w sam raz:)
Z powrotem trochę butowałem pod Małą Bukową, bo chciałem wrócić przez okolicę dawno nie jeżdżonej Złotej Górki. I co Wam powiem, ale Wam powiem - od dzisiaj będę te okolice nazywał "Bikepark Złota Górka", bo to takie nasze małe Hafjell jest:) Jeździ się tam zajebiście, jest flow, są trawiasto-kamieniste odcinki, są singielki, są korzonki, są widoczki i jest autentyczny fun z jazdy! Spokojnie można zrobić tam kilka rundek, bo podjechać na stosowną wysokość można sobie asfaltem, o ile oczywiście kondycja pozwala.
Tak sobie jeździłem po tych terenach zastanawiając się jak ten potencjał można by wykorzystać, wszak nasza gmina ponoć taka proturystyczna jest. Ale wiecie, to taka turystyka jak z koziej dupy trąbka. Pobudowało się tu przeróżnych ośrodków wypoczynkowych, spa, minizoo, parków miniatur, parków linowych, dinolandii itp. Czyli na dobrą sprawę możesz to wszystko zaliczyć w jeden dzień. Samochodem. Natomiast patrząc na to ile dobrego w kwestii rowerowej dzieje się w takiej Istebnej czy Wiśle odnoszę wrażenie, że nasze tereny choć nieznane mogą rywalizować z tymi najbardziej popularnymi ośrodkami sportów rowerowych.
Do wyregulowania na ten tydzień przerzutki - eselix znowu strzela focha przy zrzucaniu na młynek, a ixtek zaciąga przy żebatkach 26/30, a więc może być problem na podjazdach, których z pewnością w Istebnej nie braknie :)
Niby mocna wyrypa domaga się mocnych dźwięków, ale po powrocie miałem siłę tylko na coś lajtowego, a więc:
Co za dzień! Rzadko ruszam tyłek w sobotę z rana, ale tym razem zapowiadał się mocny wycisk. Do Międzybrodzia wpadło dwóch reprezentantów SCS OSOZ - Adam i Janusz i zaproponowali spacyfikowanie Beskidu Małego. Widziałem, że lekko nie będzie, i tak było! Tempo z początku niemrawe, na rozpoznanie. Podjazd (wstyd, bo chłopaki z Katowic pokazali mi tę drogę:) początkowo płynny, łatwo można było zdobywać wysokość (jakieś 200m na lajcie), później zaczęło się kombinowanie i przedzieranie przez krzaczory.
Dotarliśmy do czerwonego szlaku u stóp Żaru i tym krętym oraz niestety zarośniętym z racji nieużywania singielkiem dostaliśmy się w okolice Kiczory. Dalej kolejna nowość - zamiast wypychu szutrowa alternatywa. Ja wymiękam, a chłopaki ekstra podjeżdżają. Gdyby to był maraton nie zobaczyłbym ich już do samej mety. Na szczęście czekali ;) Kawałek niebieskiego i znowu czerwony szlak. Trasa znana więc, bez szału.
Na Kocierzu Adam częstuje mnie batonem Nutrenda - smakowo ekstra, ale czy dał kopa? Ja tam nic nie poczułem - tak czy inaczej dzięki ;) Czerwony w stronę Łamanej Skały jest ekstra, ale chłopaki znowu na podjazdach odchodzą - Adam ujeżdża 29tke, Janusz fulla - oba carbony, ale to tylko szczegół, bo przecież rower sam nie jeździ :) Za Łamaną Skałą nawrót i polecany przeze mnie zielony szlak w stronę Kocierza. Chyba nikt nie mógł narzekać, bo na szlaku wszystko co najlepsze: techniczne i kamieniste odcinki, piaszczyste fragmenty, fajne podjazdy i szybkie zjazdy, na których aż geba się cieszy (ok. 2km genialnego flow przy prędkościach ~30km/h!).
Zjeżdżamy do dolinki, krótka rozkmina którędy dalej. Adam proponuje asfaltową ściankę, czyli epicki podjazd ul. Widokową. Że też na to nie wpadłem. Oczywiście wjeżdża pierwszy - dla mnie przy tym upale to po prostu katorga! Dalej asfaltem z powrotem pod ośrodek i zielony na Przełęcz Beskid Targanicki. Zjeżdżam ostatni i widzę Adama majstrującego coś w markeciaku jednego z dwójki młodych chłopaczków - urywał pęknięty błotnik, żeby mogli dalej sobie śmigać. Postawa godna naśladowania - kto wie, może zarażą się chłopaki cyklozą?
Proponuję przed kolejnym wjazdem w teren wizytę w sklepiku i uzupełnienie zapasów. Adam stawia po tyskaczu - postanawiamy je obalić po zasłużonym uphillu, który również dał nam się we znaki. Czuję, że to już mnie powoli przerasta, ale się jedzie, nie ma, że boli. Znajdujemy fajną zacienioną miejscówkę i gramy hejnał na trzy butelki ;) Ruszyć się po złocistym jest cholernie ciężko, znowu zostaję za chłopakami, a Ci uprzejmie czekają nieco dalej. Zjazd do Porąbki jak zawsze ekstremalny (z roku na rok coraz bardziej!) - Janusz o mało co nie taranuje szlabanu. Swoją drogą po kiego czorta go zamykać, jak i tak na szlaku widzieliśmy crossowców?
Teraz już tylko pozostaje spiekota asfaltu i szybki szpil do Międzybrodzia. Tam żegnam się z chłopakami (raz jeszcze dzięki za browar i wycisk;) i jadę jeszcze nad Jezioro odsapnąć trochę. Spotykam też sakwiarza - sympatycznego starszego jegomościa ze Skoczowa. Zagaduję i okazuje się, że wraca właśnie z Zakopanego objuczony w karimatę, namiot i bagaż w sakwach... Trochę pogadaliśmy, powspominaliśmy drogę na Zakopiec i rozjechaliśmy się pod sklepem życząc sobie powodzenia. Nad jeziorem dwie godzinki czilałtu, lodzik, powerade, słonce ;) Powrót resztką sił, ale do odcięcia jeszcze sporo brakowało - po prostu z racji mega podjazdowego dnia bolały i łydy i dupa ;)