W tym roku złamałem swoją żelazną zasadę niegłosowania na polskie kawałki w Trójkowym Topie Wszechczasów. Wśród dwóch właśnie takich utworów (na 33 głosy) znalazły się ponadczasowe "Cztery pokoje" ;)))) A przy okazji apel: nie bądź frajer, nie głosuj na "Dziwny jest ten świat" ;)
Wypad w pełni udany, a co najważniejsze dzień nie przesiedziany - aktywna poniewierka to jest to ;) Dziękówa dla Damiana za oprowadzenie po nowej drodze i do zaś!
ps. pykło 6k km w tym roku :) Nie spodziewałem się tego i jakoś specjalnie mi nie zależało, ale udało się pokonać tą barierę głównie dzięki grudniowej pogodzie oraz towarzystwu, które zawsze działa mobilizująco ;) Póki co mam w grudniu więcej wyjazdów niż w marcu i listopadzie. Może uda się jeszcze pobić albo chociaż dorównać do października :D
Miała być zima, więc będzie zima. W głośnikach! Kapitalny album wysmażył powracający po latach Thy Worshiper! Jeszcze jeden przykład na to jak płodna, wyjątkowa i urozmaicona jest polska scena muzyczna!
Spontaniczny "opłatek" na Magurce - tak aby każda ze stron miała blisko. A stawić się miała najliczniejsza ekipa z Bielska-Białej (Marzen, Paweł, Marcin, Maks oraz Maciej), reprezentant z Cieszyna, czyli Marek i dwóch osobników reprezentujących Czaniec (jakubiszon) i Andrychów (mua;) - łącznie sztuk 8 ;) Warunki iście jesienne i taki też ubiór. Do plecaka tylko kurtka, ochraniacze i zimowa bluza zostają w domu - szok! Raz jeszcze postanowiliśmy zdobyć Magurkę żółtym szlakiem z Międzybrodzia. Dziś na świeżości jechało się świetnie i praktycznie wszystko udało się podjechać. A na górze w nagrodę widoki ;)
Do schroniska dojechaliśmy jako pierwsi. Oprócz gospodarzy nie było tam nikogo. Szybka herbatka + prąd dowieziony z domu (mój miał smak maliny & pigwy;), ciuchy na grzejnik i można się grzać ;) Dopiero wraz z nadjechaniem wspomnianych ekip główna sala zaczęła się zapełniać turystami. Nagle z kameralnego klimat zamienił się w biesiadny zwłaszcza, że każdy z nas zabrał ze sobą jakieś "gadżety". Dominowały jak na porę roku przystało zdrowotne nalewki :) a opłatki-kabanosy zrobiły prawdziwą furorę, hehe. Pojawił się nawet Konrad (ludwikon) z rodziną, ale wyjątkowo z buta :)
"A kdybys už nebyla, vymyslím si tě" taki oto piękny tytuł nosi płyta, która dotarła do mnie zza naszej południowej granicy. Zakochałem się w tych dźwiękach od pierwszego posłyszenia. Absolutnie fenomenalna muzyka! Podoba mi się fakt, że Czesi, w przeciwieństwie do wielu polskich "artystów", nie wstydzą się swojego języka. Zdecydowanie najlepiej wydane 250 czeskich koron w ostatnim czasie!
Szybki look na prognozy i co widzę? Sobota słoneczna, niedziela pochmurna. No to już wiadomo, co będę robił w sobotnie przedpołudnie ;) Wpadłem jeszcze do chorującego Jakubiszona i podrzuciłem mu płytkę Obscure Sphinx, bo zamówiłem sobie i jemu. Wytłumaczył mi drogę na Trzonkę i pojechałem...
W sumie początkowo droga była mi w pewnym stopniu znana, kilka lat temu jechaliśmy tam z dobrym kumplem, ale trochę wówczas pobłądziliśmy, hehe. Tym razem udało się wzorowo dojechać do szczytu, po drodze łapiąc się nawet na kilka stacyjek drogi krzyżowej. Dziwne, że jeszcze Watykan nie postawił krzyża na Marsie albo Księżycu :))) Ale to nie prędko chyba, bo teraz wrócili do korzeni i metrem jeżdżą, albo na rowerze :)
Na grzbiecie fenomenalny warun, ciepło, niemalże jak w lecie a nie w połowie grudnia. Zamiast herbaty z termosu pociągnąłem kilka łyków błękitnego izotonika. Podjechałem na znaną sobie polankę a tam jeszcze ładniej: Babia, Tatry, słońce a pode mną mgły - coś piknego!
Lekko improwizując zahaczyłem o podszczyt Złotej Góry i zjechałem z niej żółtym szlakiem zaliczając po drodze kilka singielków. Dalej znowu w górę - tym razem w stronę Przełęczy Kocierskiej. Tam jednak nie docieram, tylko zbaczam z asfaltu i wjeżdżam na Przełęcz Cygańską. Miejsce zacienione, więc ślisko...
Dalej już dobrze znanym zielonym szlakiem do Targanic. Tam zawsze jest frajda, chociaż odcinek to krótki, bo raptem dwukilometrowy. Powrót bocznymi drogami, bo już zaczynało się robić szaro. Dziś sam, więc bez weny. No i nóżka jakoś nie podawała, albo się po prostu za ciepło ubrałem.
Ampacity "na żywca" to w zasadzie to samo co Ampacity z płyty, wszak nawet swój debiut nagrali na "setkę". W styczniu grają w Bielsku i szkoda, bo raczej nie dotrę, więc pozostaje oglądać takie właśnie bootlegi. Co ciekawe dopiero podczas tego nagrania wyczaiłem nawiązanie do floydowskiego "A Great Gig In The Sky" - na płycie jakoś mi to umknęło, tutaj jest to bardziej wyraziste i oczywiste. Żal nie znać!
Nie sądziłem, że kiedyś to napiszę, ale brakuje mi ostatnio kilku rzeczy, w tym śniegu ;) Owszem, w ostatnią niedzielę zażyliśmy odrobinę białego szaleństwa jednak poniedziałkowa słota i brak opadów śniegu w perspektywie nadchodzącego tygodnia napawa mnie lekkim niepokojem :)
Bez śniegu jakby fun mniejszy, a przecież błoto w tym sezonie dopisywało aż nadto niezależnie od panującej pory roku. Formalnie niby jeszcze jesień, ale mam nadzieję, że chociaż w górach pokrywa śnieżna zdoła się utrzymać do kolejnego porządnego ataku zimy.
Nie będzie oryginalnie - zgadałem się z Kubą na małe co nieco na Leskowcu. Niby ta sama górka co tydzień temu, ale po co kombinować, skoro jadąc tam ma człowiek pewność co do odpowiedniej ilości śniegu. No i jeszcze jedna istotna sprawa - schronisko :))) Sam podjazd był lekką katorgą z racji świeżego (wczorajszego puchu) i rozchodzonych szlaków. Ale walczyliśmy :D Pierwszy raz bez rogów! Z szerszym dzięki temu chwytem! No i po ostatnim serwisie przestawiłem amortyzator ze 100 na 120mm skoku - na zjazdach od razu pewniej :)
Pojedli my, popili, pośmiali, aż nie chciało się potem wsiadać na rower :) A chcieliśmy jeszcze podjechać kilkaset metrów na szczyt sprawdzić widoczność. Niestety akurat spochmurniało i zrobiło się nieprzyjemnie chłodno. Pogadaliśmy z jednym gościem po 60tce i jednym zawale. Tym razem był trekkingowo, ale ma przejeżdżone w tym roku prawie 6000km! Zrobił sobie fotkę przy naszych rowerach ;) i pożegnaliśmy się.
Inny turysta zagaił o nasze ochraniacze na buty. Fakt faktem wynalazek średnio trafiony kiedy przychodzi podprowadzać rower, poza tym ciągnie zimno od bloków a śnieg, który dostaje się pomiędzy materiał a but też robi swoje. Jako motocyklista polecił nam patent z obwijaniem buta połówką rolki folii strecz. Nie wiem czy to wypali na rowerze, ale nie zaszkodzi wypróbować :)
Zjazd rewelacja. Wchłonięte piwko sprawy nie ułatwiało stąd też mój piękny lot w, na szczęście, miękki śnieg. Więcej śmiechu niż strachu i głupoty niż rozumu :) Odgłos hamulców Kuby towarzyszył nam do samych Rzyk - pekaes to mało powiedziane ;) Ale puścić się klamek nie dało, bo cholernie ślisko było ;)
Na koniec jeszcze rundka przez singielki na zielonym szlaku i wizyta w 'bikeparku' na Pańskiej Górze. Ktoś wcześniej "założył ślad" i wiedzieliśmy jak jechać, żeby wykorzystać maksymalnie tamte ścieżki. Warto tam wrócić, podobnie jak i w góry :) /
Termin 'mashup' w muzyce odnosi się do dwóch lub więcej utworów połączonych ze sobą w taki sposób, że ostateczny efekt bywa nierzadko zaskakująco rewelacyjny. Zresztą posłuchajcie tylko co może powstać w wyniku scalenia ze sobą klasyka Slayer oraz hitu Marvina Gaye'a. Coś niesamowitego.
Odrobiłem się w piątek, więc sobota "do południa" wolne ;) Zgadaliśmy się z Szymkiem z bbriderz na krótki objazd lokalnych górek. Nie ma za bardzo czasu ani możliwości na dalsze wypady, więc pozostaje cieszyć się tym, co się ma pod nosem
Pogadaliśmy trochę o rowerach, trochę o maratonach i gdybaliśmy jakie świetne zdjęcia można by było robić w tych warunkach, gdyby tylko lepszy sprzęt nawinął się pod rękę ;)
Gdzieś po drodze mijamy stojących niemalże nieruchomo i w kompletnej ciszy myśliwych. Z dołu dobiega nas nawoływanie naganiaczy. Nie chcąc zarobić kulki zarządzamy ewakuację.
Kilka km dalej pada strzał. Potem drugi, trzeci... Więc albo zwierzyna duża albo mała i zwinna ;) Chyba, że pozostałe strzały były tylko salwami na wiwat. Jak dla mnie to jednak kiepska forma 'rozrywki'...
Z Potrójnej zjeżdżamy singielkiem, który poznaliśmy tydzień wcześniej z Damianem. Szkoda, że taki krótki... Z Rzyk wracamy obierając wariant jak najmniej asfaltowy. Zimno i ponuro, ale z perspektywy siodełka nie wyglądało to najgorzej :)
24 listopad to rocznica śmierci Freddiego. Najprościej byłoby wrzucić tu "Bohemian Rhapsody", "We Will Rock You" , "We Are The Champions" czy "Show Must Go On". Ale Queen to nie tylko te ograne do bólu, nawet w zetkach i eremefach, utwory. To kawał historii rocka! Wrzucę więc "dwójeczkę" kapitalny album, z którego idę o zakład nie znacie żadnego utworu ;)
Na niedzielę wymyśliliśmy sobie kilka podjazdów i zjazdów. My, czyli Paweł, Kuba, no i ja. W Bielsku pogoda rano była diametralnie inna - podczas gdy u nas panowały nieprzeniknione mgły, w mieście pod Szyndzielnią świeciło słońce...
Pojechaliśmy z Jakubiszonem na Przegibek, gdzie miał dołączyć do nas Paweł. Już we trzech zaczęliśmy wspinać się na Gaiki robiąc kilka przystanków na fotki okolicy. Z Gaików, zachęcony filmem chłopaków z "Bes Endu" wymyśliłem sobie czerwony do Straconki.
Szlak jest rewelacyjny, zwłaszcza jego środkowa część i końcówka. Dla zainteresowanych rzeczone nagranie (od 2:30 zaczyna się frajda):
Jako, że Piaseq nie czuł się na siłach popedałował w stronę domu, a my zaczęliśmy wspinaczkę asfaltową nartostradą na Przełęcz Łysą. Dalej na Magurkę żółtym, aczkolwiek nie polecam, bo dużo wypychu :/
Z Magurki czarnym do Wilkowic. Początek beznadziejnie kamienisty, wręcz wkurzający. Środeczek za to miodzio i dla równowagi na sam koniec błotnista rynienka. Ponoć kiedyś był lepszy, o czym świadczy film naszego kolegi:
Dalej cała masa asfaltów w kierunku Żywca. Na wysokości pomnika upamiętniającego katastrofę w Wilczym Jarze wbijamy na żółty szlak w kierunku Jaworzyny. Niestety, nie był to szczęśliwy wybór. Momentami przejezdny, ale generalnie sporo wypychu i taszczenia roweru na plecach...
Na Jaworzynie zaczął zapadać zmierzch, co uświadomiło nam, że będziemy za moment jechać w kompletnych ciemnościach. Na domiar złego zaczęło mi odcinać prąd... Gdzieś w połowie czerwonego szlaku zakładamy oświetlenie. Lampki raczej przewidziane do ruchu miejskiego, ale udało się przejechać całość bez zrobienia sobie krzywdy :)
Na Kocierzu zbrojenie (kominiarki, kurtki, buffy), ja ubieram rękawiczki na rękawiczki - zjazd o tej porze i przy tej temperaturze to nie przelewki. Zadowoleni i przede wszystkim cali zjeżdżamy w dół. Nocna jazda po szlaku, moja bomba i przenikliwe zimno - na brak wrażeń nie mogliśmy narzekać ;)
Paranoia Inducta to polski projekt tworzący muzykę z pogranicza ambient, noise. Stojący za tym tworem Anthony A. Destroyer przypomniał mi się ostatnio nową płytą, która nie dość, że wydana jest w formie kapitalnego digipacku formatu A5, to przede wszystkim zawiera dźwięki, które malują w naszych głowach prawdziwe obrazy. Piękna płyta z muzyką wyobraźni, idealna jako podkład dźwiękowy to panujących za oknem warunków albo jako tło do dobrej książki (sprawdzałem;)! Wskazane słuchawki!
Tym razem nie było w planach żadnej ekstremalnie długiej trasy, choć i tak wyszło dalej niż zakładałem. Póki nie pada deszcz i nie sypie śnieg trzeba korzystać na maksa.
Po pół godzinie szwendania się po okolicznej górce dołączył Damian i razem pojechaliśmy mieszając zielony szlak z asfaltami. Po drodze przypomniałem sobie o biegu górskim z Rzyk na Potrójną. Niestety musieli się szybko uwinąć, bo kiedy przyjechaliśmy na metę nikogo już nie zastaliśmy...
A wystartowała prawie 100 niezrażonych potężną mgłą zawodników i zawodniczek. Jakoś tak kombinując, chcąc nie chcąc załapaliśmy się na fragmenty trasy biegowej (oznaczone biało-czerwoną taśmą) - i co tu dużo mówić, góry, to góry - lekko na pewno nie mieli ;) Ale na zdjęciach wszyscy zadowoleni - jednak ruch to nie tylko zdrowie, ale przede wszystkim masa pozytywnych endorfin ;)
Gdyby kogoś interesowało - poniżej wideorelacja z biegu:
Powyżej 600m n.p.m. niespodzianka - zostawiamy mgłę pod sobą i wjeżdżamy na, jak zawsze, malowniczą polankę Potrójnej. Dalej szybki czerwony w kierunku Kocierza i dla urozmaicenia zjazd czarnym obok skalnej wychodni do Nowej Wsi. Po drodze na jednym z technicznych odcinków Damian zalicza glebkę, ale szczęśliwie nie groźną. Dojeżdżam do niego w momencie kiedy zaczyna się zbierać po otb na kilku większych głazach...
Wracając uciekamy z głównej drogi, na której widoczność jest ponownie mocno ograniczona, dodatkowo szybko zapadający zmierzch znacznie pogarsza sytuację. Bocznymi drogami docieramy do domów lekko po drodze marznąc :)
Na samo hasło "norweski black metal" pewnie chowacie już swoje kobiety i dzieci do piwnic i barykadujecie drzwi, ale nie lękajcie się, albowiem dziś będzie na wesoło ;) Wprost bajkowo! (gdyby kogoś ciekawił oryginał to proszę: http://goo.gl/S0Y4mS)
Rano byłem bez chęci do życia, w efekcie potencjalne towarzystwo rowerowe pojechało se w pizdu, ja natomiast gnuśniałem tak w akompaniamencie Trójki do 13. Aż w końcu zmusiłem się (sick!), wchłonąłem makaron, wciągnąłem gatki i pojechałem. Przed siebie.
Dziś dużo było kombinowania, sprawdzania nowych ścieżek. Eksperymenta takie z reguły kończą się nie najlepiej i podobnie było w tym przypadku. A więc jak łatwo się domyślić trochę butowania i przedzierania się przez chaszcze zaliczyłem. Wylądowałem w ten sposób na zielonym szlaku przed Gibasami. Ruszyłem w stronę przeciwną niż zwykle, czyli do Łamanej Skały.
Ten wariant jest, powiedzmy sobie szczerze, zdecydowanie trudniejszy, głównie za sprawą większej ilości podjazdów. Ale zawsze to jakieś urozmaicenie - momentami czułem się jak na jakimś nowym szlaku ;) Na dodatek, po nocnych opadach nasiliła się błotna masakra. Słońce, mimo iż świeciło cały dzień, nie oddawało wcale ciepła, w rzeczywistości było nawet chłodniej niż wczoraj.
Z przełęczy Anula zjechałem żółtym do Rzyk. Samiuśki początek to mega-drop (odpuściłem), później jeszcze kilka konkretnych głazów i na koniec błotnista maź, która załatwiła mnie na amen. Powrót już w kurtalonie, bo zimno. Co odczułem głównie na gołych łydkach i dłoniach (letnie rękawiczki długopalczaste). W stopy wyjątkowo ciepło chyba za sprawą zainstalowanych woreczków foliowych ;)
Do pierwszej gwiazdki jeszcze daleko, ale przypomniałem sobie ostatnio o tej kapeli - Bethlehem. Niemiecki język może być piękny!
A cóż to za przerwa? Sam nie wiem, niemoc, pogodowa kiszka, wcześnie zapadający zmrok? Wszystkiego po trochu. Aż w końcu się zmobilizowałem i ruszyłem tyłek, co rzadko mi się zdarza, w sobotni poranek. Wcześniej jeszcze napisał Damian (bbriderz) i zgadaliśmy się na szybki objazd Beskidu Małego.
Pojechaliśmy pierwsze szosą na Przełęcz Kocierską i stamtąd wbiliśmy się na czerwony szlak w stronę Potrójnej. Na trasie dużo błota i dużo liści, ale jazda była przednia. Kierunek jazdy wymuszał kilka technicznych podjazdów, na których trzeba było walczyć o jak najlepszą trakcję. Nie zawsze się udawało, przynajmniej mnie :)
Przed Leskowcem trochę postraszyło deszczem, ale ogólnie pogoda wytrzymała do końca. Na szlakach pomimo nieatrakcyjnej aury można było spotkać kilku piechurów. Na Leskowcu była nawet większa grupka i ognicho :) Dalej zielonym w kierunku Andrychowa - czyli jakieś 8km wyśmienitego szlaku dającego dużo frajdy.
Na koniec jeszcze fajne singieli na Pańskiej Górze i wyjazd na wysokości stadionu na którym III ligowy Beskid podejmował lidera tabeli Granat Skarżysko-Kamienną. Wokół dużo policji i fanatyków KSB :) Damian pojechał na myjkę a ja do domu, jutro też rower upaćkam, więc nie ma sensu go myć.
Kraków. Miasto magiczne, w którym oprócz latających z maczetami świrów działa sobie całkiem spora grupka muzyków odpowiedzialnych za dźwięki różne, różniste. Fleshworld właśnie szykuje się do wydania debiutu i jeżeli będzie on tak dobry, jak promocyjny kawałek, to muszę zmodyfikować swoją listę najlepszych albumów na rok bieżący.
Z tą jesienią w nazwie tonie do końca na 100% się sprawdziło, bo może i liście faktycznie szeleściły pod kołami, ale temperatura była iście letnia. Ale nie uprzedzajmy faktów. Po rozgrywkach w piłkarzyki poszliśmy spać ok. 3 nad ranem - nie ma to jak umysł trzeźwy i wypoczęty przed rajdem na orientację :) To mój absolutny debiut, ale co tu kryć - jeździłem u siebie, więc lwią część trasy musiałem znać. Także dla mnie to taki pseudo-orient - testowe liźnięcie tematu, co by się orientować o co tak naprawdę w tym chodzi.
Po odprawie jakoś tak wyszło, że zgadaliśmy się z Adamem z Sokoła Kęty i we dwójkę postanowiliśmy zaatakować pierwszy PK, czyli ruiny Zamku Wołek. Sprawa niby prosta, bo z głównej drogi kierują do niego drogowskazy, ale tylko na początku. Tam akurat nigdy wcześniej nie byłem, ale kojarzyłem, że jedzie się tam prawie tak samo jak do Kajmana i Niradhary. Przejeżdżając obok ich domostwa nie trudno było nie zauważyć kudłatego olbrzymka zwanego Funiem :)
Do samego PK konieczne było butowanie. Na szczycie oprócz lampionu niespodzianka - jakaś sesja zdjęciowa skąpo ubranej fotomodelki. Były zakusy co by poczekać na dalszy rozwój wydarzeń (a nóż się trafi sesja w bikini?;), ale chęć rywalizacji i zew gór wygrały z prymitywnymi instynktami. Opuściliśmy ruiny z łezką w oku i kilkoma szowinistycznymi komentarzami pozegnaliśmy 'białą damę', której do straszenia było jednak daleko.
Zaczęliśmy kierować się na przełaj wykorzystując ścieżki oznaczone na mapie linią przerywaną tudzież nie oznaczone w ogóle :) W pewnym momencie Adam słusznie zauważył, że kiepując ostro w górę dojdziemy do niebieskiego pieszego. Podejście to było delikatnie mówiąc chamskie. Zresztą kolejne również, bo zamiast jechać niebieskim do Kóz zaczęliśmy się wspinać do czerwonego szlaku. Wszystko szło ok, czerwony był na tym odcinku nawet przejezdny, ale PK4, czyli "drzewo nad urwiskiem" wyprowadził nas w maliny.
Najpierw za daleko zjechaliśmy, zaczęliśmy mozolny powrót w górę, następnie skręciliśmy w ciekawie wyglądającą ścieżkę, która doprowadziła nas do urwiska. Sęk jednak w tym, że było to urwisko... nad właściwym urwiskiem. Kiedy wieksząść atakujących ten punkt widziała to drzewo z dołu, my patrzyliśmy sobie na nie z góry. Bez szans na przedostanie się tam w jednym kawałku. Odwrót. Do 2h zmarnowanych na przeczesywanie okolicy wpadło nam jeszcze karne 60 minut za brak punktu. Lepiej by było, gdybyśmy go w ogóle nie atakowali...
Punkt w schronisku na Hrobaczej to bułka z masłem, z tym, że zamiast klasycznego perforatora (typ dziurkacza) potwierdzeniem zdobycia PK1 była schroniskowa pieczątka na karcie startowej. Trasa enduro to tak naprawdę pure mtb - także nie było zmiłuj. Punkt przy kapliczce na Przełęczy U Panienki (PK5) to również prościzna - trudniejsza była późniejsza ścianka do wypychu :)
PK7 to z kolei skrzyżowanie szlaków. Tak sobie wbiłem tą nazwę do łba, że dojechaliśmy aż na same Gaiki. Gdybyśmy jednak wcześniej zerknęli na mapę nie trzeba by było się wracać jakieś 250m :) Na dodatek lampion został sprytnie ukryty za drzewem ;)
Kolejny punkt był ulokowany na Przełęczy Przegibek tuż za pomnikiem - no to zjeżdżamy. Adamowi na 29erze zjazdy szły wyraźnie lepiej - po prostu była mniejsza szansa, że zakopie się w liściach;) Tam jeszcze zaopatruję się w wodę i rozpuszczam tabsy z isostarem. Zamiast narciarskiego decydujemy się zaatakować niebieski szlak pieszy, tylko raz nim podchodziłem i wiedziałem, że lekko nie będzie. Nieco wyżej, szok, tak się zapędzili w tworzeniu tras biegówkowych, że można kawałek podjechać niezłą autostradą...
Na Magurce pod schroniskiem zamieniamy kilka słów z dwójką chłopaków na fullach - jak się okazuje, robią tą trasę w odwrotnym kierunku. Szacun. Jedziemy dalej, a ja drugi raz w przeciągu 7 dni ląduje na Czuplu. Ponownie pięknie z niego widać Tatry. Jest też kolejny punkt - "dziupla krzyży", czyli PK11. Decydujemy się na zjazd czerwonym szlakiem o dość gwałtownym nachyleniu (540m na 3,2km). Jednak to nie nachylenie jest problemem a liście, które włączają w głowie blokadę: nie szarżuj. Tak czy inaczej dwukrotnie zatrzymujemy się studząc tarcze i dając odpocząć dłoniom.
PK8 to w ogóle asfaltowa masakra, czyli osławiony podjazd na Nowy Świat. Nachylenie jest tam takie, że zmuszeni jesteśmy jechać wężykiem! W tych okolicach jeszcze mi się to nie zdarzyło - dziwne, że tam jeszcze nie byłem! Po drodze mija nas kilku szosowców - widać, że to ich treningowa górka. PK "krzyż" okazuje się kapliczką, dopełniamy formalności i jeszcze kilkaset metrów podjeżdżamy w górę do zielonego szlaku, którym zjeżdżamy do Porąbki.
Tu dwa ostatnie punkty. Na pierwszy ogień idzie "wiata przystanku", przy której już kręcą się inne ekipy z trasy rekreacyjnej nie mogąc zlokalizować punktu. Dzwonię do Moniki, która z uśmiechem zapewnia nas, że PK na pewno jest na miejscu. Dla skrzatów może i widoczny, ale nie dla nas, hehe.
PK9, czyli "drzewo" okazuje się płotem - niby punkt sklasyfikowany jako łatwy (niska kara czasowa za odpuszczenie), jednak po zaliczeniu tych wszystkich podjazdów każdy kolejny wydaje się być arcytrudny. Do bazy docieramy kilka minut po 16. Jak się okazuje otarliśmy się z Adamem o podium i gdyby nie błądzenie w kamieniołomie byłoby pudło ;) Niemniej jednak nie po wynik tam jechałem a dla czystej frajdy, której z pewnością doświadczyliśmy.
Prysznic, ogłoszenie wyników, a na koniec integracyjne ognicho z zasłużonym browarem w towarzystwie mojego nawigatora Adama, drugiego Adama, Artura i współlokatorów z DG. BTW: gratki dla drużyny Adamusso za bardzo udany debiut - II miejsce na rowerowej giga to nie przelewki! Jak widać starty u Golonki procentują na wielu płaszczyznach, hehe.
Myślę, że Beskid Mały sprawdził się jako miejscówka do organizacji tego typu rajdu. Wielu uczestników na pewno było pozytywnie zaskoczona stopniem trudności poszczególnych tras oraz walorami estetycznymi okolicy. Co ciekawe pierwszy raz na KoRNO wystartowali dogtrekkingowcy - fajnie było patrzeć na hasające po lasach zwierzaki. Bajeczna (wręcz jak na zamówienie!) pogoda sprawiła, że nikt nie miał powodów do narzekań. Rowerowa Norka ogarnęła temat perfekcyjnie. Pierwszy raz jeździłem po górach za czymś innym niż tylko strzałkami, kolejnymi metrami w pionie i widoczkami - świetna impreza! Dzięki!