Dwa wyjazdy w jednym wpisie. Dwa razy Kocierz: raz po ćmoku (01/08), raz za widoka (05/08) ;) Za drugim razem znowu urwana szprycha - mechanik rowerowy ze mnie po byku ;) Z kolanem jakby lepiej - terapia kolagenowo-lodowo-piwna przynosi rezultaty ;) Pora chyba ruszyć się w końcu w teren ;)
Wymęczona jazda, bo po 10km jazdy w dół i po płaskim ponownie do akcji wkracza kolano. Wrzuciłem więc na luz i bezstresowo pokręciłem się po okolicy. Po drodze do Żywca mijam tabuny rowerzystów - od niedzielnych wycieczkowiczów po trenujących prosów.
Przed Przełęczą Ślemieńską urywam znowu szprychę - tym razem od strony kołnierza piasty - nie mam w tym roku szczęścia do kół. To już drugie :/ Na tym telepiącym się kółku robię jeszcze powrotne kilkadziesiąt km. W Wielkiej Puszczy dopada mnie ulewa i burza - najgorsze przeczekuję pod wiatą przystanku w towarzystwie rowerowej parki i gościa na skuterze ;)
Było już D.N.O. to teraz pora na wielkie N.I.C. Miała być Pętla Beskidzka, jednak wcześniej zadzwonił Gustav, że jedzie do Bukowiny - myślę, ok, mogą być też i Krowiarki. Ale jak tylko wsiadłem na rower i zakręciłem kilka razy nogą wiedziałem, że dużo to ja dzisiaj nie zwojuję.
Intensywna jazda po górkach w ostatnich dwóch dniach załatwiła mi kolano (a to przecież raptem tylko 100km). Nie pozostało nic innego jak odwołać telefonicznie eskortę Sebastiana i zrobić rundkę po okolicy. Zupełnie bez przekonania i w sumie niepotrzebnie, bo co to za przyjemność jeździć z grymasem bólu na gębie? No nic, kuracja w toku, łykam jakiś colaflex i pije dużo piwa - powinno być ok ;)
How cool is that? :)
Czwartek, 8:00. Punkt zbiórki: rondo na wjeździe do Żywca. Jestem przed czasem, a po chwili dojeżdża resztę bandy: Dawid, Konrad, Kuba i Maks. Konrad pisał, że nie ma czasu na całodniowy trip, więc przyjechał na... kolarce ;) Do Węgierskiej Górki tempo mocne, ale nie przeszkadzające pogaduszkom ;) W Żabnicy odbijamy na czerwony szlak i po sesji przy bunkrze Konrad nas opuszcza.
Czerwony szlak w kierunku Rysianki może się podobać, ale nie jest do końca przejezdny. Czasem przeszkadza luźne podłoże, czasem bałagan, który zostawili leśnicy innym razem metrowe półki skalne z... łańcuchami ;) Niezrażeni kontynuujemy wspinaczkę - późniejsze singielki ze wspaniałymi panoramami rekompensują trud prowadzenia rowerów na tych krótkich odcinkach.
Na Rysiance chwila odpoczynku i i zjazd.. nie tam gdzie trzeba :) A więc z powrotem pod schronisku i tym razem już w dobrym kierunku. Z Lipowskiej mieliśmy w planach ponoć świetny niebieski do Złatnej ale informacja o zamkniętym szlaku z powodu wiatrołomów odwiodła nas od tego pomysłu. Nie pozostało nic innego jak zjechać (drugi raz w tym miesiącu;) zielonym szlakiem na Boraczą.
Po tym mega-fajnym odcinku dłuższa chwila relaksu na Boraczej, kawka i tamtejszy specjał, czyli jagodzianka. Przed nami podjazd na Prusów, który w pełnym słońcu potrafi osłabić każdego. Dalej już zjazd do Węgierskiej Górki - niezbyt wymagający, ale też i nie jakiś rewelacyjny - po prostu szybki sposób na dotarcie do cywilizacji. Ale żeby tak łatwo nie było Dawid łapie gumę i tu ciekawostka: na liczniku dystans wskazuje 66,6km...
Tam rozstajemy się z Dawidem i Maksem i jedziemy z Kubą czarnym rowerowym przez Cięcinę Górną (mijamy rozlewnię wód Żywiec Zdrój) i odbijamy na jeden z bardziej wymagających podjazdów tego dnia - na Butorówkę. Dżizas, ale ta niepozorna górka dała się nam we znaki. Tam żółtą rowerówką pokonujemy Magurę i Skałę po raz drugi zaglądamy na Słowiankę, gdzie uzupełniamy zapasy i rozpoczynamy odwrót. Najpierw niebieskim a później żółtym, na którym gałąź o średnicy kilku cm wygina mi szprychę... w nowym kółku... #%^%$^! O dziwo nie ma bicia i można jechać dalej.
Do pokonania została przełęcz w Juszczynie, po której rozjeżdżamy się z Kubą w Żywcu. A ja cisnę przez Kocierz by zaliczyć ostatni tego dnia podjazd. Na takich oponach i przy tak niskim ciśnieniu idzie jak po grudzie. Całkiem udany dzień, znowu mnie spaliło to niepozorne słońce, a więc tanlajny w toku :)
Nie będzie tu żadna "Bałkanica" rozbrzmiewać, bo to gniot straszliwy niegodny szyldu Piersi. Piersi są tylko jedne, znaczy te z Kukizem Pawłem, bo te pozostałe nader często bywają w duecie.
Wycieczkę sponsoruje cyferka
3 (słownie: trzy). 3 rowerzystów, 3 tygodnie jazdy, 3 tysiące km i TRZYnaście państw ;) Co by chłopakom nie było smutno w trakcie opuszczania tej krainy miodem i mlekiem płynącej postanowiliśmy wesprzeć ich kołem w ostatnich godzinach pobytu w ojczyźnie. Trzech śmiałków i ich trzy potwory - bo ciężko nazwać rowerem coś co waży ponad TRZYdzieści kilgramów ;) Jakubiszon miał tę frajdę iż dosiadał przez kilka kilometrów (napisałbym, że trzy, ale byłaby to nieprawda) maszyny już nie TRZYdziestoletniego Janusza ;)
Całą to
trójkową magię zepsuł w pewnym momencie niejaki Lama (czy jednak 'm' w jego nicku nie przypomina leżącej trójki? think about it! :), który niczym szpieg z krainy deszczowców znalazł nas mimo iż próbowaliśmy się przed nim skryć w bramie obok pewnego niepozornego sklepiku w Jeleśni. Posiedzenie to zarejestrowała tamtejsza kamera przemysłowa. Na szczęście nie widać tutaj nielegalnych trunków, którymi raczył się jeden z uczestników tej rajzy ;)
Do punktu odprawy paszportowej dotarliśmy tuż przed totalnym oberwaniem chmury - mówię Wam, to kara boska za opuszczenie narodu polskiego w potrzebie. Zresztą co jo godom, po "taśma gejt" państwo polskie przeca już nie istnieje... Ja nie wiem czy oni mają jeszcze do czego wracać z tych Bałkan. Może z Bałkanów prędzej?
Odjechali w stronę wyłaniającego się zza chmur słońca a my z Jakubiszonem, zdruzgotani totalnie. postanowiliśmy się rzucić... do odwrotu. W ramach pokuty zafundowaliśmy sobie kilka przełęczy, tak, że poszło nam nie tylko w łydy, ale i w pięty. Stówka pękła, ale jakoś świadomość, że nasi ziomkowie przebywają teraz wśród narodów dzikich i niecywilizowanych nie pozwala się do tego faktu należycie, a więc z humorem, ustosunkować.
Niech Matka Boska Shimanowska z całą
TRÓJCĄ prześwietną mają ich w opiece. Ament.
Nie dość, że fajny klip to i muzyczka całkiem znośna ;) Nowy Mastodon buja!
Bębenek składałem do 23 - chodzi, jak przystało na shimano, po japońsku, czyli jako-tako ;) Niedziela, wstać się nie chce, a budzik nie daje za wygraną. Jest 4:45. Do wypicia kawa, do zjedzenia makaron, toaleta i w drogę. Z Jakubiszonem wbijamy do naszego ukochanego pekape i jadymy na podbój Beskidu Żywieckiego. Z jedną przesiadką w Bielsku-Białej cała podróż zajmuje nam łącznie jakieś 2h, a więc do przeżycia. Gdyby kogoś interesowało to bilet na rower kosztuje 5 PLN, trochę dużo, zwłaszcza, że kiedyś w weekendy był za złotówkę, ale zmienił się przewoźnik a wraz z nim stawki...
Ruszamy z Rajczy w kierunku Ujsół i w międzyczasie łapiemy kontakt z grupą nr 1, w której jest Marzena, Grzegorz, Marek i reszta cieszyńskiej bandy ;) Mają nad nami ok. 30 minut przewagi. Pokusa spotkania się z nimi jest silniejsza i modyfikujemy naszą zaplanowaną trasę, tak żeby ich dogonić.
Gonitwy z pewnością nie ułatwia konkretny podjazd pod Kubiesówkę - można tam zdechnąć. Dalsza część żółtego szlaku jest strasznie błotnista i rozjeżdżona przez ciężki sprzęt. Krawców Wierch wita nas pierwszymi magicznymi widokami. Żółty/niebieski graniczny w kierunku Trzech Kopców to głównie fajne single, szkoda tylko, że co kilkanaście metrów trzeba schodzić z roweru - powalone drzewa robią z tego szlaku naturalny tor przeszkód.
W międzyczasie wymijają nas crossowcy-debile w liczbie ok. 5 sztuk. Robią tyle hałasu, że odechciewa się jazdy. Ale weź tu złap takiego na tak ogromnej powierzchni. Są bezkarni... Ekipę doganiamy na Trzech Kopcach i postanawiamy z nimi ruszyć w kierunku Hali Miziowej. Szlak z kilkoma ciężkimi podjazdami i jakiś taki szeroki. Gdzieś w połowie dopiero co poznany Arek zrywa niestety hak i zmuszony jest rozpocząć odwrót. Szkoda, bo nie było okazji pogadać. Nadrobimy.
Na Miziowej kupa ludzi i świetny grill, gdzie można bez konieczności stania w kolejce (jak w schronisku) zakupić pyszną kaszaneczkę ;) Ja wiozę dodatkowo przygotowany wcześniej makaron, więc kalorie uzupełniam aż nadto ;) Bieżąca woda ratuje życie, lokuje się w cieniu, bo jestem konkretnie przegrzany, a ostatnie czego mi potrzeba to udar (wiem czym to się kończy a więc nigdy więcej).
Dalej kawałek asfaltem, chwilę niebieskim, potem na azymut i po morderczym podejściu, a w końcówce podjeździe lądujemy w miejscu kultowym - Hala Pawlusia. Widoki przepiękne, wiatr głaszcze wysokie trawy, a słońce nie chce przestać grzać. Bez polewania co jakiś czas buffa na głowie byłbym się ugotował...
Jeszcze kawałek i ostatni cel górski osiągnięty - Rysianka. Świetne miejsce z piękną panoramą na Tatry. Dwie porcje żurku (b.pyszny - polecam) i zimniuteńki radler wchodzą jak złoto. A na koniec wisienka na torcie, czyli zjazd zielonym szlakiem na Halę Boraczą i później do Milówki. Każdy kto lubi ekstremalne i techniczne zjazdy, single nad urwiskami, mnóstwo korzeni musi ten wariant zaliczyć! Mimo, że łapska bolały jakbym conajmniej kilka ton węgla przerzucił, to banan nie znikał z gęby! Absolutna rewelacja!
Na stację przyjeżdżamy kilkanaście minut przed pociągiem, a więc jest czas żeby jeszcze zaliczyć toaletę w pobliskiej Sole i jakoś w miarę jak ludzie wsiąść do pociągu nie byle jakiego ;) Klimatyzowane pendolino dowozi nas do BB, mnie jeszcze czeka przesiadka i powrót do Andrychowa a Kuba jedzie jak zwykle, na piwo :) Dzień wykorzystany maksymalnie, fajnie było poznać nowych ludzi i rozerwać się w górach. Po takim dniu żaden poniedziałek niestraszny ;)
Nowa Anathema w trakcie rozkminiania. Jest OK o chociaż niektórych już nudzą od dawna to jednak poziom wciąż trzymają wysoki.
Z chłopakami z Chorzowa (Mariusz i Tomek) umówiłem się przed weekendem na objazd moich okolicznych górek. Było mi to niezwykle na rękę, bo na nd zaplanowany był wypad w Beskid Żywiecki. Krążyłem sobie więc pół godziny przed ich przyjazdem po okolicy kiedy zadzownił Marusia z informacją, że są już na miejscu.
Nie kombinowaliśmy. Zapytałem tylko czy mają jakieś ograniczenia czasowe (nie mieli;) i można było udać się na eksplorację Beskidu Małego. Zaczęliśmy dość ostro i moi goście nie spodziewali się od razu tak stromego odcinka, ale później już było coraz lepiej i podjazd na Leskowiec poszedł bardzo sprawnie.
Podobnie jak reszta szlaku. Po drodze zbaczamy z drogi do źródełka, którego moc była w tych warunkach nieoceniona (i to na pewno nie zasługa sporej ilości krzyżyków i świętych symboli w tamtym miejscu;). Wracamy na szlak i flow jaki się nam udziela sprawia, iż kompletnie zapominam, że mieliśmy odbić na zieloną nitkę w kierunku Gibasów. No nic, zjeżdżamy do dolinki kocierskiej i rozpoczynamy mozolną wspinaczkę na Gibasy po drodze zatrzymując się przy kolejnym górskim źródełku.
Wyjątkowo źle mi się jedzie tym pasmem. Na Łysinie wstępujemy do "Zamczyska" gdzie natykamy się na grupę speleologów z Jastrzębia Zdroju penetrujących jedną z kilku tamtejszych jaskiń. Podjeżdżamy jeszcze na moment do punktu widokowego "pod drewnianym aniołem" i po chwili odpoczynku wracamy na szlak.
Chłopaki chcą zaliczyć jeszcze ul. Widokową, a że gościom się nie odmawia, to też jedziemy w tamtym kierunku. To już trzeci raz w tym roku odhaczam ten wariant, ale jak się hartować to właśnie na takich ściankach ;) Na Kocierzu czeka na nas Damian z nadzieją na dalszy trening.
Niestety, z planów nici, bo chwilę wcześniej zaliczam awarię bębenka - kolejny raz pęknięta zapadka blokuje cały mechanizm tworząc losowo ostre koło zmuszające do pedałowania nawet na zjazdach... Mam pecha do tego elementu, to już druga taka awaria na przestrzeni ostatnich 12 mcy. Akurat jak wymieniłem szprychy w tylnym kole. Szit hapens ;)
Damian jedzie dalej a my z racji awarii tudzież dającego powoli o sobie znać zmęczenia wracamy asfaltami do Andrychowa. Lekki niedosyt pozostał, myślę, że gdyby nie moje zagapienie się na szlaku udałoby się chłopakom coś jeszcze pokręcić, niestety zbyt wiele sił zostawiliśmy na jednym z dodatkowych podjazdów i trzeba było się obejść smakiem. Mimo to mam nadzieję, że się podobało. Do następnego!
Dziś w słuchawkach nowy Guano Apes. Nie, nie kupiłem płyty, bo chwilowo mnie nie stać, poza tym wspieram polski przemysł muzyczny, a Niemiaszki nie zbiednieją jak sobie ściągnę ich album (spiracony przez Ruskich;). Zresztą płyta do wybitnych się nie zalicza, choć niektórych kawałków słucha się fajnie no i przede wszystkim sprawdza się jako soundtrack do treningu ;)
Na Leskowcu dwie parki jakieś a na zjeździe mijam dwójkę rowerzystów. Zjazd wczorajszym podejściem - całkiem spoko. Wracam się jeszcze trochę serduszkowym, żeby zaliczyć końcowy odcinek czarnego szlaku.
A na deser taka wizualizacja z serwisu
veloviewer.com (bo zwykłe wykresy są już passe;).
Nie popieram picia na umór, ale ten utwór z nowej płyty Vader to zwyczajnie hymn "fszystkich metalofcóf" ;) Polski tekst dodaje mu smaczku, pod warunkiem, że ma się do niego odrobinę dystansu. No i uśmiałem się na podjeździe kiedy rozbrzmiały te dźwięki w słuchawkach ;)