Poniedziałek wolny i człowiek jakiś taki nieprzygotowany, hehe. Tym razem objazd stoków Trzonki, Kiczery i Żaru. Trochę kluczenia, szukania nowych ścieżek. Było też sporo butowania i zawracania z obranej drogi. Nie ma lekko ;) Na koniec zjazd zapomnianym już niebieskim z Żaru do Kozubnika - gdyby tylko go uprzątnąć i "podreperować" byłby kapitalny ;)
Straszna spina powstała wokół tej płyty, recenzenci wystawiają oceny między 1/10 a "płytą roku", zagorzali fani bronią swojej świętości, a część osób zarzuca zespołowi (a raczej temu co z niego pozostało) skok, na kasę i tym podobne historie. To w zasadzie jedyny utwór, który nadaje się do prezentowania jako osobny fragment.
Pełne zaskoczenie - Funio przyjeżdża na góralu z Jaworzna :D To się musiało skończyć klasycznym terenem. Jak się nie ubłocisz i nie pospacerujesz z rowerem to nie byłeś w górach ;) Pojechaliśmy z Jakubiszonem oprowadzić gościa po okolicy. Podjazd pod Potrójną elegancki, szeroka, szutrowa droga dojazdowa o umiarkowanym nastromieniu - kolejna opcja godna wykorzystania.
Udało się wrócić do centrum przed zmrokiem i nawet dzięki uprzejmości lokalnych taksiarzy trafić na myjkę, na ktorej pozbyliśmy się lwiej części błota. Wróciliśmy po 19. Okazało się, że praktycznie przez cały dzień nad okolicą unosiły się mgły. Mieliśmy więc cholernego farta i mimo iż zmęczeni i zmarznięci to jednak byliśmy mega-zadowoleni z tego tripa. Dzięku Kuba za transport i towarzycho!
Thaw czyli po naszemu Odwilż - te sosnowieckie diobły wystąpiły na tegorocznym OFF Festivalu (tak, tym organizowanym przez Rojka) ;) A płyta już kręci się od kilku dni w moim odtwarzaczu. Ciężkie klimaty na ciężkie dni :)
Nie mógł w
kwietniu, przyjechał w październiku :) Marek nie mógł się pogodzić z faktem, ze ominął go Leskowiec i korzystając, kto wie, może z ostatniego tak ciepłego, ba, wręcz letniego weekendu jesiennego wpadł w okolicę. Dołączyłem do niego gdzieś między Leskowcem a Łamaną Skałą i dalej pokręciliśmy razem. Pod Groniem JPII - tłumy. Jakiś dzień papieski, msza, dodatkowo rajd - istne zatrzęsienie ludzi - nie tego w górach szukam. Niestety zjazd singlem bez odpowiedniego flow - podchodzący do góry turyści skutecznie uniemożliwiają zabawę. Pod Gancarzem pech - pana w przednim kole Marka. Jego dętka okazuje się dziurawa, z mojej schodzi po jakimś czasie powietrze (stara łatka zaczęła puszczać). Siłą rzeczy lądujemy na "domowym serwisie" i po kilku nieudanych próbach klejenia (dziur było sztuk 3!) zakładamy inną rezerwę z moich zasobów. Wypad kończymy mocnym akcentem: podjazd pod Wesołą i dalej przez Trzonkę do Porąbki, gdzie się rozjeżdżamy. Czekajcie tylko na wpis Marka - statystyki zwalają z nóg! U mnie wyszedł raczej standard ;) A mimo to mnie odcięło w W.Puszczy, hehe.
Niedziela. Prognozy beznadziejne. Mimo to dzień wcześniej ugaduję się z Tomkiem (ktone) na objazd Beskidu Śląskiego. Rzadko tam zaglądam, więc skoro nadarza się okazja pokręcenia w doborowym towarzystwie chętnie z niej korzystam. Grupa startowa to Magda, Tomek, Jarek (wszyscy z Rowerowego Kampinosu) oraz Dawid i ja jako reprezentanci lokalesów. Trasa znana i lubiana czyli pętelka mająca swój początek w Bielsku-Białej wiodąca przez takie szczyty jak Szyndzielnia, Przełęcz Karkoszczonka, Kotarz, Grabowa, Salmopol, Malinowska Skała oraz Skrzyczne. Po drodze łapią nas dwie fale deszczyku, ale na nikim nie robią wrażenia, bo każdy ma ekwipunek odpowiedni do panujących warunków. Mimo to jest cholernie ciepło i kurtki szybko znikają w plecakach a na kilku podjazdach buffy nie nadążają z odprowadzaniem potu! Przed Malinowską Skałą pogoda zaczyna się pogarszać a mgła trzyma do samego Skrzycznego, z którego zjazd, najpierw zielonym (no dobra, w tym wypadku było to sprowadzanie, a nie zjazd) a później rewelacyjnym singlem na czerwonym do Buczkowic stanowią wisienkę na torcie. Wyszła ciekawa i wymagająca górska trasa z dojazdem asfaltami. Fajnie było się spotkać z ludźmi, z którymi ostatni raz kręciło się podczas pomaratonowego rozjazdu na Baranią Górę dokładnie rok temu...
Jednak radio to wciąż misja - kapela "wyłapana" podczas trójkowej audycji Tomka Żądy "Przed godziną zero".
Zainspirowany jedną z ostatnich wycieczek Mariusza oraz faktem, że i za nami chodził niebieski szlak z Hali Lipowskiej do Złatnej (wcześniej polecany również przez Tomka "Ktone") pojechaliśmy w tamtym kierunku asfaltami. Po 50km wjechaliśmy w pierwszy teren i podjazdem-killerem zaatakowaliśmy Rysiankę, na szczycie której znajdowała się meta uphillu biegowego. Tam pogadaliśmy chwilę z Kamilą z Eko-Idea, która z racji niedawnej kontuzji przybiegła przed zawodnikami treningowo, pocykać fotki. Pierwszy zawodnik osiągnął linię mety (dystans wynosił 5km 300m) po 34 minutach z okładem - szacun!
Ostatnim razem gdy odwiedzaliśmy schronisko na Lipowskiej spotkaliśmy się z ostrzeżeniami iż ów szlak (tzw. nowy szlak do Złatnej Huty) jest nieprzejezdny z powodu licznych wiatrołomów. Nie chcąc ryzykować przenoszenia rowerów nad powalonymi drzewami zrezygnowaliśmy. Jak się okazuje niepotrzebnie, bo rejon zniszczeń to tylko fragment szerokiej stokówki - szlak właściwy, czyli kilkukilometrowy singiel, jest nietknięty.
Mało tego, to jeden z bardziej dzikich szlaków w okolicy. Na całym odcinku spodkaliśmy raptem trzech turystów i dwa psy ;) Na szlaku można wyróżnić kilka sekcji. Początkowo korzenno-kamienista od razu rzuca nas na głęboką wodę o czym przekonuję się na własnej skórze o mało co nie zaliczając otb. Cóż, wcześniejsze piwko na Rysiance raczej nie pomagało. Dalej jest wspomniana stroma ścianka z wycinką. Następnie zaczyna się leśny wyścielony ściółką singiel poprzetykany zatopionymi w podłożu korzeniami i kamieniami. Jest świeżo po opadach, więc poziom trudności jest odpowiedni wysoki. Zanim ów odcinek przejdzie w singiel pomiędzy wysokimi trawami i kapitalną panoramą do przejechania jest kilka 180 stopniowych zakrętów a na nich nie pierwszej już jakości mostki - jedne przejeżdżamy bez problemu na innych nie ryzykujemy.
Końcówkę szlaku gubimy wyjeżdżając koło jakichś zabudowań na asfaltową ścieżkę. Ze Złatnej kierujemy się w kierunku Hali Boraczej - tu czeka nas podjazd najpierw cholernie stromą nitką asfaltu a następnie dość wymagający szlak żółty, na którym w odróżnieniu od Kuby muszę prowadzić. Jeszcze krótki zjazd czarnym, potem końcówka zielonego i upragniona drożdżówka i kawa w schronisku :) Czas goni, więc wybieramy najszybszą opcję - czarny do Żabnicy i dalej asfalty. Ale w Węgierskiej Górce dopada nas ulewa - no cóż, krążyło i krążyło, aż w końcu lunęło. Kiedy deszcze słabnie odrobinę postanawiamy jechać. Niestety do Żywca dojeżdżamy z kilkoma wymuszonymi przystankami na... przystankach ;)
Dalsza droga o dziwo już na sucho, chociaż w butach wesoło chlupocze woda. Na koniec zostawiliśmy sobie Przełęcz Kocierską, co by trochę tej wody odparowało na podjeździe. Dzień udany, jakbym miał sugerować się prognozami pewnie bym przesiedział niedzielę w domu, a tak to myk i stodwajścia przejechane ;) Szkoda tylko, że raptem 27km to teren...
Z sentymentu. Nowy album ma swoje momenty, ale co kto lubi :)
Wyrypa na koniec wakacji być musiała to też z ekipą bielską i cieszyńską wybraliśmy się ponownie w Beskid Żywiecki. Ten rok jest rekordowy pod tym względem, no ale cóż - tamtejsze singielki, korzonki i piękne hale kuszą nieprzerwanie. Niektórzy z nas zrobili tego dnia ponad 100km, autor, z racji lenia, tylko 40 (ale w tych górach to wystarczający dystans żeby się zmęczyć i nacieszyć jazdą).
Start ze Zwardonia PKP i od razu wbitka na czerwony graniczny - szlak niełatwy, ale świetny. Takich singli jak tu to nie ma w najbliższej okolicy. Po drodze kilka podejść - w sumie do Wielkiej Raczy aż trzy, w tym jedno dość konkretne pod Kikulę. Od tej górki jechaliśmy w przeciwnym kierunku do zeszłorocznego Trophy - na szczęście było sucho, więc i frajda była większa.
Na Raczy doganiamy większą ekipę i dalej już jedziemy razem. Słynne korzonki dają nam ostro popalić, ale nie ma takiej mordowni jak kilka miesięcy temu. Niby jest ślisko (pozostałości po niedawnych opadach) ale umiarkowana temperatura pozwala zachować więcej sił. Krótki popas na Przegibku i kolejna mozolna wspinaczka (podjazd killer) do bacówki na Rycerzowej, podczas której łapie mnie kolka i muszę prowadzić... po płaskim odcinku ;)
Powrót bez kombinacji - czerwony do Rajczy to mieszanka trawiastych hal, troszkę nudnawych szutrów oraz najeżonych korzonkami singli (w lesie trzeba zjechać albo na lewo albo na prawo od klasycznej drogi zwózkowej - tam czeka przygoda ;) W Rajczy standardowy kebab i szybki browar przed pociągiem. Ekipa dopisała, pogoda również, szlaki jak zwykle miodne! Warto tam wracać - następnym razem może w przeciwnym kierunku? Hu nołs :)
Ta płyta w tym roku zniszczyła system! Re-we-la-cja!
Do Kozubnika na spotkanie z Moniką, Anią i Tomkiem. Wszyscy mamy wspólny cel - Hrobacza Łąka. Odprowadzamy dziewczyny na zaporę w Porąbce. One wybierają czerwony przez Bujakowski Groń a my z Tomkiem jedziemy do Międzybrodzia i stamtąd atakujemy kultowy podjazd asfaltowy na Nowy Świat. Dalej zielonym w kierunku Gaików - w tą stronę to bardzo przyjemny szlak z jednym dosłownie podejściem. Widać nawet Tatry choć nieco niewyraźne.
Z Gaików czerwonym w stronę Hrobaczej a z przełęczy "u Panienki" nieoznakowaną ścieżką pod samo schronisko - świetny wariant pozwalający uniknąć upierdliwego podejścia po kamieniach, po których i tak nie dałoby się jechać... Przy schronisku czekamy na dziewczyny, a te docierają po kilkunastu minutach. Pogadaliśmy trochę, powspominaliśmy zeszłoroczne Jesienne Beskidzkie Korno. Było jak zawsze git. Dzięki i do następnego! Pewnie przy okazji kolejnej edycji beskidzkiego orientu ;)
Mapki nie ma bo wykasowałem zanim zrzuciłem ślad - skleroza do potęgi :/