Środa, po przerwie. Wychodząc z domu czułem się jak śnięta ryba, ale już po kilku obrotach korby stwierdziłem, że jednak nie jest wcale najgorzej. Pojechałem więc czym prędzej sprawdzić to w bardziej wiarygodnych warunkach, czyli podczas uphillu na Kocierz. To, że nie wyprzedziłem nikogo na podjeździe odbiłem sobie na zjeździe wyprzedzając sympatycznego bikera w czapeczce z daszkiem. Chyba się zdziwił widząc mnie podjeżdżającego tą pierońską górę z drugiej strony:) Ps. to że noga podawała ma odbicie w średniej, już raz miałem taki czas, ale wydawało mi się, że była jakaś przerwa w naliczaniu, więc tego nie wpisywałem. Tym razem sytuacja się powtórzyła, a więc mamy 1h 20 minut tam i z powrotem, przy czym podjechanie przełęczy od strony Żywca zamyka się w 1h i kilku, przeważnie 3-4minutach. Może kiedyś uda się zejść poniżej godziny...
Po 4 latach wróciła legenda thrashu czyli Testament. Wydawać by się mogło, że najlepsze czasy mają za sobą, ale nowy krążek zdaje się potwierdzać, że w metalu zasada mówiąca iż muzyk jest jak widno - im starszy tym lepszy, jest trafna. Tak sobie pogrywają w utworze tytułowym - prawda, że ładnie buja?:) Przypomina mi także klasyk Pantery "This love".
Niedziela z założenia miała być bez podjazdów, o taki szybkie "Tour de Międzybrodzie" z powrotem na mecz Radwańskiej. Oczywiście jak to moje plany, nie wyszły, w sensie zdobyłem górkę, a nawet dwie, bo już w drodze powrotnej po zaliczeniu Przełęczy Targanickiej z racji sił, które ujść nie zdołały postanowiłem się wkulać na, i tu uwaga, będzie sensacyjnie - na Kocierz:)
Po drodze pod tą górkę wyminąłem dwójkę rowerzystów, którym wyraźnie ten chamski upał i dziwnie mocne podmuchy wiatru nie służyły. Jak wracałem, to jeszcze ich mijałem na podjeździe. No ale kurde, tu są góry, nie ma że boli :) Teraz oczywiście się rozpadało na dobre, krążą burze, więc udało się zrobić fajny trening w sprzyjających warunkach. Oby nikogo nie pokusiło jechać w góry, bo taką pogodę zapowiadali nie od dziś... No a wracając do igrzysk - niech chociaż siatkarze nie dadzą plamy...
Mark Tremonti, dobry przecież gitarzysta, wydał solową płytę i w sumie ta sobie myślę, że równie dobrze mógłby tego nie robić, bo nie ma tam nic czego byśmy wcześniej nie słyszeli na albumach Creed czy Alter Bridge. Może trochę mocniejsze brzmienie i szybsze kawałki no i od biedy można posłuchać. Z kronikarskiego obowiązku fakt ów odnotowuję...
Sobota wieczorem, taki tam standard - a jakże, na Kocierz. Ciężko mi się ostatnio cokolwiek wymyśla, w sensie planuje...
A powyższe foto obrazuje absurdalny zakaz jaki widnieje na bramie naszego stadionu miejskiego. Tyczy się oczywiście całego terenu wokół płyty, ale i tak ktoś musiał być naprawdę upierdliwy, żeby ten znak powiesić. Zwłaszcza, że nie widzę sensu wjeżdżania tam czymkolwiek (no, może walcem lub spychaczem). Kiedyś tam były kosze, słupki do siatkówki i generalnie kwitnęło sportowe życie, a teraz nie dzieje się tam praktycznie nic (bramy są zamknięte) oprócz kilku meczów / zadym* (*niepotrzebne skreślić) w miesiącu:)
Co wam powiem, to wam powiem, ale Wam powiem:) Gównianie się jeździ kiedy człowiek bije się z własnymi myślami. Dziś (tj. we wtorek;) jeden z takich właśnie wyjazdów. Życie.
Fotka archiwalna, czyli jeden z najtrudniejszych fragmentów uphillowych w Beskidzie Małym - tzw. trzeci podjazd kocierski :) Chyba jedyny w okolicy, na którym kręcę z młynka...
Chyba lepszej rock'n'rollowej płyty w tym roku nie będzie! Turbonegro!!!
Cel podobny jak w niedzielę, tyle tylko, że tym razem z racji innych priorytetów i ograniczonego czasu odpuściłem jezioro i uphill przez Kocierz. Powrót po zmroku, na szczęście wieczór był ciepły... Fotka z niedzieli, dziś nie było a) czasu, b) weny c) światła :)
Ulver to zespół, na przykładzie którego można tłumaczyć pojęcie ewolucji. Droga jaką przebyli w skrócie wyglądała tak: od pogańskich black metalowych dźwięków poprzez elektronikę na psychodelicznym rocku (jak na razie) skończywszy. Tegoroczny album jest zbiorem coverów utworów powstałych dawno temu, bo jeszcze w latach 60! Trzeba przyznać, że Norwegowie kapitalnie odnaleźli się w tej stylistyce.
Nad Żywieckie i z powrotem (w dobrym tempie). Tym razem bez loggera, stąd bzdety typu 3700m przewyższeń w googlach. Tak naprawdę było lekko ponad 1km:) Nawet pulsometru zwariował pokazując 147% max.
Dostałem ostatnio płytkę od The Colonists. Znalazłem też klip (nawet motyw rowerowy się pojawia:) do jednego z utworów. Jak dla mnie za dużo wideoklipów kręcą a za mało się na muzyce skupiają przez co trochę chłopakom do Foo Fighters czy innych Pearl Jamów brakuje. Ale kilka ciekawych riffów spłodzili....
Sobota była paskudnie szara i w ogóle total beznadzieja. Jakieś 10 stopni na termometrze, a wydawało mi się, że jak patrzyłem ostatnim razem w kalendarz był lipiec.... Wyjazd po godzinie 18, bo akurat wtedy pojawiło się słońce (kiepski żart), które pomimo eksplozji na nim zachodzących nie grzało wcale... Tym razem dwa razy odcinało mi prąd i gdyby nie banan i baton, to bym zawracał raz-dwa. Dzięki temu mogłem jechać na pół gwizdka - dobre i to...
Piątkowe popołudnie zaskoczyło przyjemną temperaturą i co najważniejsze, przestało wiać. Wyjechałem z zamiarem zrobienia standardowej rundki jednak w trakcie postanowiłem ją nieco przedłużyć i zaliczyć jeszcze jeden dodatkowy podjazd w okolicach Kozubnika.
Na podjeździe pod Kocierz wyminąłem jednego szosowca,. Prawdopodobnie był to poznany z dwa lata temu bajker, który wówczas narzekał na brak odpowiedniego przełożenia. Cóż, dzisiaj również walczył ostro:) Z kolei od drugiej strony podjeżdżała dziewczyna z chłopakiem na szosach, przez chwilę za nimi jechałem, ale tempo mieli jakieś takie turystyczno-romantyczno-filozoficzne:) Nie pozostawili mi innego wyjścia, musiałem ich objechać;)
Co mi w tym miejscu przypomina gościa, o którym, z braku laku, nie wspomniałem podczas ostatniego wypadu. Młodzik jakiś, wyjechawszy zapewne tuż po relacji z Tour de France spinał się ostro, żeby nie dać mi dojechać na przełęcz i na ostatniej prostej przed Kocierzem wyprzedził mnie ze stójki z zaciśniętymi zębami. Szkoda tylko, że na szczycie nie było ani premii górskiej, ani szampana, że o hostessach nawet nie wspomnę, hehe.
Ten kawałek Alice in Chains idealnie wpasował się w scenę z "Californication" :) Zresztą zobaczcie sami :)
Sobota wieczór. Już po Wimbledonie i po burzy z gradobiciem jaka przeszła nad moją okolicą. Browary w lodówce i trochę czasu do półfinałowego meczu Final Six. To chyba dobry czas na rower, a już na pewno na Kocierz. Na podjeździe, serpentynkę niżej, dostrzegam szosowca, co oczywiście mnie odpowiednio dopinguje. Szybki zjazd i powrót, tym razem podjechaniem pod ośrodek. A tam, jak to w weekend, tabuny ludzi i ze dwie pary nowożeńców trzaskających foty na pace hummera w towarzystwie białego lamborghini. Czego to ludzie nie wymyślą :)
Turbonegro is in da haus! Nowy album już od jakiegoś czasu jest na rynku. Jakby ktoś nie znał, to taka norweska odpowiedź na Motorhead :) A więc masa rock'n'rolla i jak zwykle pojechane teksty.
Po ostatnim wypadzie skurcze nachodziły mnie jeszcze przez kilka dni :) Znaczy dobry był on, ten wyjazd :) Dziś punktualnie o 20 pojechałem podciągnąć trochę w górę, czyli na Kocierz (z dwóch stron). Wcześniej, korzystając z wolnej chwili sporządziłem izotonik "home edition", jednak coś popieprzyłem proporcje. W sumie to przesoliłem, a nie przepieprzyłem. Pić się tego nie dało, więc można powiedzieć, że zaoszczędziłem:) A tak naprawdę pozostanę przy Oshee (na połowę z mineralną). Tylko co ja zrobię z tymi pozostałymi 2 litrami domowego specyfiku?:) Trzeba będzie trochę rozcieńczyć i jakoś to wchłonąć...