Ale nosiło... Pada... Nie pada - jedziem! Jednak pada - nie jedziem... Słońce - jedziem k....a! I pojechalim :) Szybki Leskowiec w delikatnym, świeżym błotku. W schronisku zimne piwko, podczas gdy na zewnątrz termometr pokazuje... 0 stopni :D Aczkowliek mam wątpliwości czy termometr pozbawiony skali powyżej zera pokazuje kiedykoliwek plusową temperaturę ;) Tak czy siak ciepło nie było. Longsleeve, rękawki, nogawki, buff na szyi i na głowie obowiązkowo! Zjazd bez szaleństw. Dobre i 2h w ruchu!
Jak w tytule. Szybka kawa, żarcie do plecaka i jazda ;) Trochę chaszczingu, butowania ale przede wszystkim cisza, spokój. Po drodze spotykam paru grzybiarzy - sądząc po zawartości koszyków opłacało im się tak wcześnie wstawać ;)
Niemiłym akcentem jest niestety postępująca rozpierducha w lesie - tym razem zaorany fragment zielonego szlaku z Kocierza w stronę Przełęczy Targanickiej. Na samym szlaku pełno powalonych drzew - ciekawe czy uprzątną to do końca dnia...
Miał być jakiś fajny wyjazd, ale oczywiście urwana szprycha (to już chyba 4ta) pokrzyżowała plany. Z drugiej strony jeździło się dziś jak po grudzie - zero pewności na szlaku, koncertracja jakaś wystrzelona w kosmos, więc wyszło totalnie bez napinki ;)
Wyjazd umotywowany próbą poszukania zgubionych okularów. Zguby co prawda nie odnalazłem ale co się przejechałem, to moje. Żeby było ciekawiej zmieniłem wariant podjazdowy. Na szczycie spotkałem tego co kiedyś enduraka i dziewczyny z kuchni schroniskowej, z którymi chwilę pogadałem.
Zjazd najpierw singlem pod Groniem a później czarnym szlakiem, na którym leśnicy zapomnieli chyba posprzątać po robocie. Ja wiem, że jest środek tygodnia i turystów mniej albo i wcale ale tak trudno te kilka gałęzi przesunąć na bok? Nie rozumiem tych ludzi... Niby bez niespodzianek, ale kolejna szprycha urwana :D Oddałem to kółko do fachowca niech solidnie wycentruje, bo tej magicznej umiejętności nie posiadłem. Tak samo jak i cierpliwości potrzebnej to porządnego wykonania tej czynności ;)
Deszcz się nasila, grzmi coraz bliżej. Korzenista i kamienista ścieżka (swoją drogą bardzo ciekawy technicznie wariant) szybko staje się mokra i śliska - słowem pełna ekstrema. Przed kuliminacyjną falą, po której droga zamienia się strumień, udaje mi się zdąrzyć schronić pod wiatą starego przystanku MZK, gdzie już czeka grupka turystów. Ci co nie zdążyli dochodzili przemoczeni do suchej nitki. Jak to mówią: to był moment ;) Z tego wszystkiego gdzieś zapodziałem okulary. Trudno...
Pierwszy od kilku tygodni wypad w góry. Ciężko było nóżkę rozkręcić a i walka z terenem dawała się we znaki. Znowu człowiek podrapany, poobijany, brudny, spocony - po co to wszystko? :)
... czyli marna 20tka w terenie na koniec weekendu. Więcej chaszczingu i "tropienia dzików" niż jazdy. Miał być Leskowiec ale zawróciłem w połowie drogi. Nic na siłę. Totalnie bez entuzjazmu, bez energii. Tylko czekałem kiedy wrócę z powrotem. Bywa.
Ale od niechcenia wpadło 700m w pionie :D
Nowy Mastodon rzecz jasna rządzi ostatnio w moim odtwarzaczu, wcale jednak nie jest wyraźnie lepszy od takiego "Crack The Skye" z 2009 roku! Polecam w przypadku wolnych dziesięciu minut. Love it or hate it! ;)
Była taka górka, która kusiła swoim majestatem od co najmniej kilku wypadów we wschodnie rejony Beskidu Żywieckiego. Polica. Ten wznoszący się nad Zawoją zalesiony kolos (1369m n.p.m.) robił wrażenie choć nawet spod Opacznego, skąd mieliśmy go jak na dłoni wydawał się poza zasięgiem. Ale w końcu postanowiliśmy dać jej szansę.
W składzie okrojonym (obawy o pogodę i ogólnie niedzielna niedyspozycja niektórych;) wyjechaliśmy klasycznie przez Leskowiec, by przy porannym słońcu pokonać jak największą odległość. Poszło gładko i o 9:30 byliśmy już na Przełęczy Przysłop gadając chwilę ze starszymi trekkingowacami-górnikami. Stamtąd został nam już tylko zjazd do Zawoi a potem tylko atak cel główny.
Na podjazd wybraliśmy sobie drogę na mapie oznaczonej nazwą "Pod Policę". Była to, jak się okazało, bardzo stroma droga dojazdowa do leżących na wysokości 800m zabudowań. Początkowy asfalt zmienia swój stan w szutry i pozostałości po starej drodze. Jedzie się super, bo cały czas w cieniu, ale nachylenie jest konkretne. W końcu dojeżdżamy do zielonego szlaku, na którym zostaniemy przez dłuższy czas.
Początek nie wygląda zachęcająco - szeroka droga pełna kolein, kamieni a przede wszystkim o konkretne nastromienie wymusza butowanie. Na pocieszenie mamy niebanalne widoki za plecami. Jednak to co potem zastajemy na zielonym pozwala zapomnieć o tym spacerze z rowerem. 4km pięknego, dzikiego i niezmąconego obecnością człowieka singla. Praktycznie żywej duszy tam nie uświadczycie, gigantyczne paprocie sięgają tam pasa i te widoki w dolinie.
Ścieżka choć może niezbyt trudna to jednak prowokuje do ogólnie pojętych słów wyrażających zdumienie. A więc nikogo nie dziwią lecące "o k..a", "ja p...ole" czy nieco mniej pospolite: "zwariujesz jak to zobaczysz". Tak było w istocie - można było zwariować z zachwytu. W międzyczasie gdzieś z góry dobiegają odgłosy burzy. Ścieżka zaczyna się zwężać tak, że paprocie smagają nas po nogach a iglaki drapią po rękach. Później jest kilkuset metrowy fragment, gdzie nie da się już tak płynnie jechać - są fragmenty dość niebezpieczne (wąska ścieżka nad przepaścią czy strumień przecinający nam drogę) i takie dla wybitnych techników. My nie ryzykujemy. W nagrodę czeka nas kolejny singiel, tym razem w pięknie gęstym i zielonym lesie. No mówię Wam bajka i raj dla oczu i duszy. Takich rzeczy nie uświadczycie w popularnych rejonach Beskidu czy to Śląskiego czy w pozostałych Żywieckiego!
Na Hali Kucałowej trochę miny nam zrzedły - Tatry prezentują tylko niewyraźny obrys, no cóż będzie pretekst by tu wrócić np. na jesień o ile będzie ciepła i sucha ;) Zajeżdżamy do schroniska i tam przeczekujemy półgodzinną falę deszczu wspomaganą przez kilka grzmotów. Kolejne schronisko gdzie testujemy żurek - na pewno lepszy niż na Lipowskiej, ale wyraźnie gorszy niż na Rysiance czy Leskowcu ;)
Na Okrąglice nie jedziemy - podziwiamy tylko wystający ponad korony drzew maszt nadajnika. Droga na Policę to taka łyżka dziegciu w beczce miodu. Kamienisty podjazd, na którym nie dość, że opuściły mnie kompletnie siły, to na dodatek przyszło nam przedzierać się przez powalone olbrzymie drzewa w towarzystwie setek much. Myślałem, że zeżrą nas tam żywcem. Na górze kolejna panorama na Jezioro Orawskie, Babią Górę i ponownie Tatry - niezbyt klarowna, ale zawsze ;) Zjazd z Policy w stronę Cylu Hali Śmietanowej to kolejny raz poezja!
Głazy, dropy, korzenie powodują powrót banana na gębie i wzrost adrenaliny - piękny odcinek zakończony krótkim wypychem. Ze skrzyżowania szlaków planujemy zjechać niebieskim do Zawoi, ale tak jakoś przejeżdżamy odbicie i lądujemy na stromej ściance, którą trzeba sprowadzać... Tu w zasadzie kończy się przygoda z Policą. Wbijamy na nieoznakowaną ścieżkę, którą przecina nam w pewnym momencie pokaźne stadko dzików (na oko 15 sztuk, głównie młodych).
Zjazd do Zawoi mocno eksperymentalny, jakimś potokiem, korytem czy czymś tam jeszcze innym. No ale koniec końców udało się. Ostatnie 40km to m.in. podjazd na Przysłop i dalej, wyżej czerwonym szlakiem - fajna alternatywa klasycznej drogi na tą przełęcz. Niestety u mnie odzywa się prawe kolano. Z bólem walczę do samego końca spowalniając Kubę w końcówce. Część podjazdu pod Leskowiec muszę nawet prowadzić. Na szczęście wieńczące wyprawę piwko pod groniem JPII działa uśnieżająco. Jeszcze tylko zjazd czarnym szlakiem do Rzyk i można śmigać asfaltami do domu. Co za trip!
Krótko, szybko, głośno. Nowy kawałek Eye For An Eye!
Zdobywania beskidzkich szczytów ciąg dalszy. Tym razem padło na Mędralową, czyli najbardziej na północ wysunięty fragment Słowacji :) Dojechaliśmy do Jeleśni asfaltami zaliczając po drodze Kocierz i trochę czerwonego szlaku a następnie przez Rychwałdek. Przy PKP są już Dawid i Maćkiem i we czterech rozmawiając o dupie Marynie (dosłownie;) ruszyliśmy do Przyborowa, gdzie czeka nas podjazd asfaltowy do czarnego szlaku.
Od rana jechało się ciężko - o godzinie 8 było już 26 stopni, duchota na maksa, powietrza brak. Ten podjazd okazał piekielnie ciężką francą. Niezbyt długi, początkowo łagodny, następnie coraz badziej sztywny. Rewelacja, polecam szosowcom :) Tak gdzie asfalt się skończył miał się zaczynać czarny szlak, ale że znaków po drodze nie było pojechaliśmy dalej docierając do szlaku granicznego, którym zaczęliśmy się wspinać.
Jedno z podejść nas odstraszyło i zjechaliśmy na słowacką stronę by starymi asfaltami objechać trochę ten niewygodny fragment. Jak to zwykle bywa eksperymenty skończyły się w czarnej dupie i koniec końców urządziliśmy sobie 10 minutowy wypych. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - wylądowaliśmy bezpośrednio na szczycie Mędralowej - 1169m n.p.m. Ze szczytu ukazały nam się kolejne górki, a daleko w tyle majestatyczny kopiec Jałowca 1111m n.p.m. - nasz drugi główny cel dzisiejszego tripu.
To co było pomiędzy można nazwać czystą poezją MTB. Singiel za Mędralową (szlak zielony) to wzorcowy przykład funu w MTB. Najpierw kilkaset metrów wąskiej ścieżki pomiędzy falującymi na wietrze trawami, a następnie zjawiskowo techniczny, wyjątkowo korzenisty i momentami bardzo widokowy odcinek trawersujący zbocze Kolistego Gronia. To był zdecydowanie fragment dnia! Dla tego odcinka warto było się tutaj fatygować.
Droga na Jałowiec to dla mnie droga przez mękę. Odstaję praktycznie na każdym podjeździe, potem dodatkowo przejeżdżamy skrzyżowanie szlaków i musimy wracać pół kilometra... pod górę :) A na koniec raz jeszcze wysyający wszystkie siły podjazd z Przełęczy Suchej na sam szczyt Jałowca w pełnym słońcu. Znowu zamykam tyły z kilkunastosekundową stratą ;) Na szczytowej polanie świetny klimat. Pierwszy raz mamy możliwość nacieszyć oczy piękną panoramą, jest super, ale zjeżdżamy do jednego z moich ulubionych schronisk w Beskidach - Opaczne.
Na miejscu niespodzianka - schronisko się rozbudowuje. Nie jest to jakaś ogromna inwestycja, ale szczerze powiedziawszy przyda się tam więcej miejsca, bo ostatnio musieliśmy prosić o dodatkowe krzesła z kuchni a jedyny stolik jaki był wolny okupowany był przez akwarium ;) Tak czy inaczje schronisko i jego lokalizacja (nad Zawoją, z widokiem na Okrąglicę, Policę, Babią Górę i dalsze szczyty Beskidu Sądeckiego oraz Gorców) wydaje się być idealna. W takich okolicznościach jadło, nie wspominając o piwie, smakuje wyśmienicie!
Żeby nie wracać się na Jałowiec objeżdżamy jego szczyt czerwoną rowerówką, a następnie żółtym i niebieskim lecimy w dół. Chwilę później rozstajemy się z Maćkiem i Dawidem, którzy wracają do Jeleśni. Nas czeka jeszcze długa droga. Ta okazuje się nieco komplikować bo nagle znikają oznaczenia niebieskiego szlaku. Tak czy inaczej lądujemy w Lachowicach, gdzie po krótkiej przerwie w lewiatanie pniemy się asfaltem na Mączne, żeby przebić się do Tarnawy i stamtąd zaatakować Leskowiec.
Zielony szlak początkowo rokuje nadzieję na ciekawy uphill, niestety im dalej tym ciężej, ostatecznie trzeba wypychać. Zdecydowanie jednak będzie to miodny szlak na zjazd - singiel, którym z bólem serca wypychaliśmy rowery był kapitalny! Po osiągnięciu pasma w eskorcie miliona much lecimy w stronę Leskowca. Jeszcze krótki pit-stop na zmianę dętki (odkleiła mi się stara łatka) i jesteśmy na szczycie. Szybki zjazd do Rzyk i dalej już tylko asfalty. Dobre podsumowanie czerwca, trzeci z rzędu setkowy wypad z 3000m w pionie ;)
Ktoś był na tyle uprzejmy, że wrzucił całą nową płytę Mastodon do Sieci i chwała mu za to, bo już wiem gdzie w przyszłym miesiącu ulokuję kilka złotówek. "Once Round More To The Sun" zwyczajnie zachwyca świeżością i zaskakuje... melodyjnością! Dali radę!
Dzień letniego przesilenia przywitał nas aurą pochmurną z tendencją do opadów. Nie zdołało to nas jednak odwieść od planu, który zakładał eksplorację terenów do tej pory nieznanych - północnego pasma Beskidu Makowskiego. Na początek rozgrzewka i podjazd pod Groń JPII. Następnie zjazd mega fajnym niebieskim/czarnym do Śleszowic (do tej pory jechałem go tylko w drugą stronę).
Tam szybka przebitka szosą do Zembrzyc i rozpoczynamy asfaltowy uphill na Łysą Górę (515m). Jak widać wysokości nie są jakieś znaczne, ale nie ma to znaczenia, bo widoki właśnie z takich pasm są rewelacyjne. Na dzień dobry mamy problem ze zorientowaniem się w terenie, ale pomagają nam w tym przykryte chmurami szczyty Babiej Góry i Pilska.
Czerwony szlak w kierunku Myślenic to nieustanna droga interwałowa, która potrafi zmęczyć, ale potrafi dać również mnóstwo pozytywnych wrażeń (głównie widokowych) oraz frajdę ze świetnych, szybkich zjazdów. Nawet mimo tak niewielkich wysokości nie unikamy krótkiego wypychu tuż za miejscowością Palcza. Wychodzi słońce i dalej jedzie się wręcz wybornie, choć powoli zaczynamy się obawiać czy starczy czasu.
Pokusa dotarcia do Myślenic jest jednak silniejsza - zjazd do tego urokliwego miasteczka z całkiem zgrabnym ryneczkiem, to jeden z najlepszych fragmentów jeżeli chodzi o tamtejsze MTB! Lokalizujemy pizzerię i po 'diabelskiej' oraz kilku skrzydełkach kurczaka zbieramy się w drogę powrotną. Asfaltami na Budzów (stara droga wzdłuż ekspresówki S7) i tam odnajdujemy szlak podjazdowy - zielony. Początek ok, ale w lesie zaczyna się sieczka totalna - kolejny fragment, który musimy wypychać. Odnalezione źródełko podnosi morale a chwilę później wchodzimy na szeroką (4m?) drogę (szutrowo-żwirową), która prowadzi nas do kolejnego skrzyżowania szlaków.
Znak opisujący żółty szlak mówi jedno: 6h15 minut do Makowa Podhalańskiego! Czyli optymistycznie jakieś 3h rowerem - na 19:30 powinniśmy tam dotrzeć;) A po drodze kilka wymuszonych przerw na zdjęcia kapitalnych widoków. Masa zjazdów ale i jedno dłuższe podejście pod górę, której nazwa wzięła się najpewniej od tego fragmentu: Parszywka (852). Wioska u stóp tego szczytu to fenomentalna lokalizacja - nie mamy dziś dobrej widoczności.
ale po chwili przyglądania się dostrzegamy ośnieżone stoki Tatr!
Kolejny taki szczyt już za moment - Koskowa Góra to trochę butowania, ale panorama ze szczytu (o rozpiętości ok. 270 stopni) jest wystarczającą rekompensatą. Tylko 867m a widoki takie, że na kończynach pojawia sięgęsia skórka (a widoczność była "tylko" dobra!). Czas zaczyna nas gonić, zjeżdżamy na czarny a potem na niebieski szlak, który jednak opuszczamy kiedy zaczyna piąć się w górę. Po skoszonym sianie, po stromym asfalcie zjeżdżamy do Makowa tuż przed Suchą Beskidzką. Jest 19 a do domu jeszcze szmat drogi.
Wybieramy chyba jedyną logiczną opcję - asfalty do Żywca. Kto tam jechał to wie, że po dłuższej trasie jest to droga przez mękę, ale nie poddajemy się i robiąc co chwile zmiany meldujemy się grubo po 20 u stóp Kocierza, który zdobywamy już po zmroku. Zjazd w kompletnych ciemnościach rozświetla tylko dioda telefonu przyczepionego na taśmie do plecaka - dobre i to.
W domu łapie mnie maksymalne odcięcie - sok piję bez wody, duszkiem, a miód wyjadam łyżeczką ze słoika - po jakimś czasie dochodzę do siebie. Mimo iż nawadnialiśmy się regularnie i jedliśmy sporo (batony, owoce, ciepły posiłek) to jednak trudy trasy dały się we znaki. Wypad z cyklu epickich. Miało być "turystycznie", w końcu pasma niskie, a wyszło jak zwykle, czyli ekstremalnie ;)