Wpisy archiwalne w kategorii

bike: Śmigant

Dystans całkowity:11157.20 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:465:39
Średnia prędkość:23.19 km/h
Maksymalna prędkość:82.10 km/h
Suma podjazdów:179666 m
Liczba aktywności:137
Średnio na aktywność:81.44 km i 3h 28m
Więcej statystyk

Szosa #44/2016

Wtorek, 5 lipca 2016 · Komentarze(0)
Już na podjeździe pod Kocierz wiedziałem, że dzisiaj nie powojuję. Kolano zaczęło się buntować, więc zjazd na drugą stronę odpuściłem. W zamian strzeliłem sobie kilka mniej zobowiązujących hopek jak chociażby ściankę w Zagórniku czy Wieprzowską górkę ;) Warun idealny!


Wieprzowska górka dobra na wszystko :)


Szosa #43/2016

Sobota, 2 lipca 2016 · Komentarze(0)
O, i nowy Filter wyszedł w tzw. międzyczasie. Nawet byli na koncercie w PL, ale w Gdańsku :/


Mała pętla przy sobocie obfitującej w sportowe wydarzenia (Mistrzostwa Świata MTB, pierwszy etap Tour de France, mecz Włochy - Niemcy). Wyjazd po 12 w południe to kiepski pomysł, ale jakoś udało się obrócić 80tkę na lajcie. Na półmetku zakupy w podejrzanie drogiej żabce przy Żywieckiej - na szczęście hajsu na prowiant wystarczyło i można było dokończyć sobotnią rundę bez odcięcia ;)


Dziś byłem w opozycji do smażingu ;)


A okoliczności sprzyjały temu by odstawić rower ;)


Z ziemi włoskiej do Polski (szosa #41)

Poniedziałek, 27 czerwca 2016 · Komentarze(0)
Jeden z supportów Obscure Sphinx na zapowiadanej na jesień trasie:

Powroty bywają ciężkie, zwłaszcza po tak fajnym od kilku lat urlopie. Chłopaki podrzucili mnie do Bielska, skąd pojechałem sobie bocznymi drogami do domu. Po drodze zupełnie przypadkowo spotykam pędzącą do pracy Marzenię i całe szczęście, bo nie wiem czy ze zmęczenia czy roztargnienia jechałem w dziwnym kierunku - dzięki :) Chwilka razem przez Podlesie a potem już sam przez Czaniec do domu.

Wszystkie fotki z Włoch w jednym miejscu:
http://bit.do/dolomiti


Schowaj tego języka :P

Dolomiti Trippin' - numero quatro

Niedziela, 26 czerwca 2016 · Komentarze(7)
Ale Lily Allen to ty szanuj, ok? ;)

Wszystko co dobre szybko się kończy - to życiowe prawidło kolejny raz znalazło zastosowanie w realu - niestety niedziela, to nasz ostatni dzień w Dolomitach. Jednak zanim stawimy czoła brutalnej i szarej rzeczywistości poniedziałku w Polsce uszczkniemy sobie małe co nieco z tego włoskiego raju. Na deser zostawiliśmy sobie zmarszczkę zwaną Monte Zoncolan a w kuluarach: najtrudniejszy podjazd Włoch. To musi robić wrażenie. I robiło.


Nadjeżdżamy ;)

Na dzień dobry kszysz na drogię, a w Lariis tablica z napisem: porzućcie wszelką nadzieję ;)

Tomek został przez Jurka (który był tu dzień wcześniej) nazwijmy to umownie "ostrzeżony", że jeszcze w trakcie dojazdówki rozważaliśmy sens tej próby. Sprawdzaliśmy nawet mapę (cyclingcols.com) w poszukiwaniu alternatywy. Ostatecznie jednak nie wymiękliśmy i w samo południe, przy akompaniamencie bijących dzwonów z pobliskich kościołów (na trwogę biły, hehe) ruszyliśmy z malowniczego Ovaro na podbój legendarnej góry.


Jest moc!

Jest czym podładować padający akumulator ;)

Co to był za podjazd! Na samą myśl o tych ciasnych i stromych (już na samym początku wypada 22%) wirażach coś mnie zaczyna pulsować w kolanie ;) Właściwy podjazd ma 8km i było to najdłuższe 8km jakie jechałem pod górę. Dłuższe nawet niż 11km pod Falzarego :D Ustawione co 500m tabliczki z sylwetkami słynnych kolarzy działają na psychikę dwojako: motywują a jednocześnie przypominają, że pół kilometra przy takim nachyleniu potrafi się strasznie ciągnąć.


Tablica upamiętniająca Marco Pantaniego.

Mordeczki trzy :)

Mike jak zwykle przepięknie opowiada o tym miejscu!

Oczywiście najlepszą techniką na moje najlżejsze przełożenie (34x25!) było tropienie węża - może w sumie z 2km przejechałem normalnie (prosto, w siodle lub na stojaka). Nie obyło się bez kilku przystanków. Strzałem w dziesiątkę okazał się zabrany z samochodu w ostatniej chwili drugi bidon z samą wodą - polewanie szybko przegrzewającego się łba było kluczowe. Podjechanie tego kolosa zajęło mi półtorej godziny. Na szczycie przeszyły mnie ciary: zmęczenie, satysfakcja, świadomość, że to ostatni dzień TUTAJ... Emocje były silne, zacząłem się szczypać po udzie sprawdzając czy to "for real" hehe, na szczęście roztaczające się z górki nad przełęczą panoramy odrobinę je studziły.


Zdjęcie Marusi a la Marusia :D

Puść te heble!

Na zjeździe robiliśmy fotki niejako zmuszeni do postojów - Mariuszowi zagotował się hampel (a mówiłem: hamuj pulsacyjnie;), tak, że zjeżdżając za nim czułem smród przypalonych okładzin i tarczy :D, Tomkowi natomiast skończyła się całkowicie okładzina w tylnym hamulcu. Szosowe brejki wyszły z potyczki z Zoncolanem zwycięsko. Nie stwierdziłem znaczących ubytków, choć po pierwszym dniu myślałem, że nie obejdzie się bez wymiany...


Mały Tomek oraz duża, zła i podstępna serpentynka ;)

Nowa część Harrego Pottera: Mariusz, kościół i pentagram ;)


I to by było na tyle. Dziękuję raz jeszcze pomysłodawcom tego tripu: Tomkowi i Mariuszowi. Udało się spełnić małe marzenie - te okolice jeszcze długo będą mi się śniły po nocach! Gdybyście kiedykolwiek mieli okazję do wyjechania w Dolomity nie przegapcie jej! Warto się pomęczyć kilkanaście godzin w aucie (Tomek, dzięki raz jeszcze za bezpieczny transport!), nawet choćbyście mieli tam być przez dwa, trzy dni. Okolica odwdzięczy się wam z nawiązką! Szkoda tylko, że od teraz już nie będzie takie samo, żadna lokalna górka nie da już nawet 50% satysfakcji, którą gwarantowały dolomickie przełęcze. Koniecznie trzeba tam wrócić!

Dolomiti Trippin' - numero tre

Sobota, 25 czerwca 2016 · Komentarze(5)
Uczestnicy
Nowe The Hillbilly Moon Explosion nie zawodzi!


Dzień trzeci nie zwiastował rewolucji - raptem krótka pętelka po okolicy, tak żeby Tomek mógł zdążyć na mecz POL-SUI. Ale tym razem zamiast na ilość postawiliśmy na jakość i ta dewiza przyświecała nam od tej chwili do końca włoskiego epizodu. Nad Lago di Misurina dojechaliśmy przez niezbyt urokliwą przełęcz Tre Croci. Z perspektywy szosy może to faktycznie nic ciekawego (chociaż mnie się wspinało świetnie:) to jednak o jej potencjale świadczy obecność w sąsiedztwie Parku Naturalnego, co potwierdzały też licznie zaparkowane na poboczu samochody.

Ładne to to mają ;)

Komu w drogę temu widoki ;)

My jednak jechaliśmy dalej - Misurina to turystyczna mieścina o nieprzeciętnej lokalizacji - położona na wysokości 1700m n.p.m. nad niewielkim jeziorem u podnóża olbrzymów zwanych Tre Cime Di Lavaredo. Ciekawostką jest fakt, że w zimie, kiedy wody jeziora skuje pokrywa lodowa to odbywają się tu rozgrywki... konnego polo! Byłem w szoku :) Czekając na Tomka okrążyliśmy sobie jezioro dzięki czemu zaliczyłem odrobinę przełajów (korzonki, szuter, te klimaty). Tomek był tak zachwycony okolicą, że był w stanie poświęcić mecz lub chociaż przedłużyć pobyt w tym rejonie.

Na przedmieściach Misuriny :)

Nie byliśmy jedynymi śmiałkami atakującymi Rifugio :)

A w perspektywie czekało nas nie byle co - wspinaczka na Rifugio Auronzo, czyli do schroniska położonego na wysokości ponad 2300m n.p.m. - czy można przedkładać ponad to jakiś mecz? Nie sądzę :D A podjazd był zacny - spd'ki strzelały a obręcze się gięły, do tego panujący upał dawał się znacząco we znaki. Z jedną dłuższą przerwą udało się podjechać tego olbrzyma ostatecznie lądując kilkadziesiąt metrów powyżej schroniska, bo aż tam prowadził asfalt. Końcówka była bardzo mocna i nie dawała wytchnienia. A widoki? Normalnie klękajcie narody - panorama o rozpiętości 270* zniszczyła system. Kapitalne miejsce, choć odrobinę wietrzne, ale w tej chwili mało kto się tym przejmował.

Hardo :D

*.* - uginające się kolana to standard, nie tylko przez podjazdy ;)

Obawialiśmy się zjazdu, ale poszedł niezwykle gładko i chwilę później już byliśmy z powrotem w Misurinie. Zbliżała się 15 czyli pora rozpoczęcia meczu. Wpadłem na pomysł, żeby zamiast gnać na złamanie karku na kemping można by poszukać jakiejś knajpki i oglądnąć mecz. Tomek był z pomysłu zadowolony, ale Mariusz pewnie wolałby zrobić w międzyczasie 50 dodatkowych kilometów :D Mnie to było wszystko jedno, ostatecznie wygrało słodkie lenistwo. A więc ulokowaliśmy się w pizzeri, gdzie mecz już leciał (Polska kontra Szwajcaria, we włoskiej knajpie i niemieckiej telewizji:), a towarzystwo było zaskakujące - w pierwszej loży para z Polski, a za nimi starsze małżeństwo ze... Szwajcarii :D

Tomek wjeżdża na najwyższy punkt programu :)

Mordeczki :)

Mecz wygraliśmy, ale pogodowo zaliczyliśmy wtopę, bo gdy mieliśmy wracać rozpadało się dość mocno, ale chociaż było ciepło. Zjazdy w takich warunkach nie należały do najprzyjemniejszych, ale z racji pory mogliśmy się trochę osuszyć w promieniach zachodzącego słońca podjeżdżając niemalże niezauważalną, bo 3% Passo Cimabianche skąd czekał nas już tylko długi zjazd do Cortiny. Po sprawnym oporządzeniu się, kolacji wpadliśmy do obozowej knajpki na drugi mecz tego dnia racząc się lokalnym lagerem i przeglądając fotki na lapku. Mimo niezbyt sprzyjających w końcówce warunków to był bardzo udany dzień - niestety coraz mocniej docierało do mnie, że został nam już tylko jeden dzień (i to nie cały...) w bajecznych Dolomitach...

Ostatnie spoglądnięcie przez ramię na Tre Cime...

Sjesta :)

Ciąg dalszy (na szczęście) nastąpi... ;)

Dolomiti Trippin' - numero duo

Piątek, 24 czerwca 2016 · Komentarze(6)
Uczestnicy
Przekraczania swoich granic ciąg dalszy...
Dzień numer dwa przyniósł sporo wyzwań, zresztą wystarczy spojrzeć na profil - 4 przełęcze, 4 bardzo fajne podjazdy zwieńczone bajecznymi zjazdami po drogach szerokich i dobrej jakości. Słońce od rana dawało się we znaki, ale nie wyjechaliśmy z rana, bo ciężko było się ot tak zebrać - pierwsze porządne śniadanie a przede wszystkim kawa były niezbędne. Na przełęcz Falzarego dotarliśmy samochodem - czekał nas zjazd wczorajszym podjazdem i trochę męcząca, choć wcale nie jakaś ciężka przebitka do Arraby.


Pięknie się zapowiada:)

Wzorowe serpentynki. Poezja :)

Pierwszy podjazd dzisiejszego dnia do absolutny hit tamtejszej okolicy - Passo Pordoi była świadkiem wielu porażek jak i spektakularnych zwycięstw na Giro. Jest przy tym tak charakterystyczna (odkryta, bardzo kręta i niezbyt stroma), że z miejsca polecam ją jako rozpoczęcie swojej przygody z Dolomitami. Klimaty kolarskie daje się odczuć niemalże od samego początku - liczba rowerzystów na trasie robi wrażenie, kilku nawet wyprzedzam, paru wyprzedza mnie - generalnie dzieje się sporo, a ładowanie akumulatorów odbywa się metodą wzrokową - każda kolejna serpentyna odkrywa przed nami okolicę.

Wysoko, a można jeszcze wyżej. Kolejką :)

A tak to robi Mike Cotty:

Na górze czuć atmosferę kolarskiego regionu - wbetownowany karbonowy Willier pełniący rolę pomnika świetnie to obrazuje. Pojawiają się nawet prosi z Astany oraz ich wóz techniczny, wyprzedził mnie ktoś z FDJ, słowem: dzieje się! Mariusz postanawia zakosztować klimatów MTB, bo jego Agentka mimo iż na cienkich oponkach i sztywnym widelcu wyrywa się na szlak - wskakuje na singletracka i zjeżdża kawałek na tyle na ile łaskawe jest dla niego podłoże. Jak widać nie tylko szoszoni mają tam po co przyjeżdżać.

Kotlina dookoła podjazdu robi mega wrażenie!


Jakby komuś coś się popsuło to tutaj ma cały rower :D


Zjazd z Pordoi nie trwa długo, bo odbijamy na Sellę - kolejny, nie bójmy się tego słowo - w tym wypadku z pewnością go nie nadużywamy, kultowy podjazd - przełęcz Sella! Odcinek podjazdowy jest średnio ciężki, ja niestety z racji przełożeń (wszystko tam robiłem na 34*25) nie mogłem wolno jechać, stąd trochę się ujechałem pod górę, ale po drodzę mijając sporo zawodników jakiegoś lokalnego teamu. Na olśniewający szczyt dotarłem w miarę sprawnie, tam pogadałem chwilę z młodym Włochem, który wpadł w okolice na weekend z Werony. Wcześniej widziałem go na Pordoi - rzucał się w oczy jego Bianchi w tradycyjnym umaszczeniu "celeste".

Sella zniszczyła system i wybiła korki!

Jest tam obłędnie!

Sella to świetne miejsce oferujące fantastyczne doznania wzrokowe - z każdej strony coś ciekwego, momentami aż kolana się człowiekowi uginały a i łza w oku potrafiła się zakręcić - moc! Zjazd to majstersztyk, bardzo płynny, choć krótki, bo w kolejce czekała kolejna hopka - Passo Garda. Dosyć nietypowa, bo rozpoczynająca się serpentynami, następnie oferująca dość długie wypłaszczenie wzdłuż masywnych ścian z kilkunastometrowymi wodospadami i kończąca się raz jeszcze kilkoma ostrymi zawijasami. Na szczycie widoki, jak na Dolomity, takie sobie, więc już wszyscy razem zjeżdżamy do Corvary. Na zjeździe dopada nas lekki deszcz, ale do La Ville docieramy już mokrzy.

Na spotkanie z pierwszą dolomicką burzą ;)

Podjazd pod Valparolę sprawia jednak, że szybko pozbywamy się kurtek. Ten uphill to dopiero franca i chyba największa niespodzianka. Najpier długo, długo nic, potem coraz mocniej przez las i mordercza końcówka w księżycowym krajobrazie. Jako że Tomek na góralu miał ciut gorsze tempo wysyłam mu SMS'a, że zjeżdżamy do samochodu zostawionego na Falzarego a potem do Cortiny. Na tym ostatnim zjeździe dopada nas deszcz i burza - 5km przed centrum lokujemy się w opuszczonym garażu skąd obserwujemy pajęczyny błyskawic nad Dolomitami.


Zachwytom nie ma końca ;)

Kiedy deszcz słabnie ruszamy z lampkami, ale nasza droga nie trwa długo, bo opady kolejny raz przybierają na sile - wbijamy pod jakieś zadaszenie naprzeciwko hotelu Villa Argentina. Po 10 minutach podejmujemy decyzję - nie ma na co czekać, lepiej już nie będzie i już po zmroku kulamy się bardzo wolno w kierunku Cortiny. Jest ciepło i kiedy po 2 km docieramy do tarasu z widokiem na naszą miejscowość Mariusz postanawia porobić jakieś nocne fotki. Problem jednak w tym, że plecak z aparatem i telefonem... został na poprzednim postoju.


Na obcej planecie Valparoli :)

Emocje sięgają zenitu, dzwonie do Tomka, żeby zjeżdzając samochodem zatrzymał się w tamtym miejscu, niestety nie odbiera. Nie pozostało nam nic innego jak wrócić się pod górę te 2km. Jestesmy przemoczeni, więc jest nam wszystko jedno, ale myśl o tych wszystkich dotychczasowych zdjęciach zapisanych na karcie aparatu działa niezwykle mobilizująco. Zguba okazuje się być w tym samym miejscu, w którym ją nieopatrznie pozostawił właściciel. Uf! Na kemping docieramy ok. godz 22, jest ciepło, więc zanim idziemy pod prysznice obżeramy się czym popadnie ;) Dziś z przygodami, ale nawet one nie zdołały przyćmić potęgi Dolomitów - te kolejny raz pozostawiły niezatarte wspomnienia pięknej walki na podjazdach, rajskich panoram i miejscami technicznych zjazdów. Nikt nie ma prawa narzekać - było godnie.

Ciąg dalszy nastąpi...

Dolomiti Trippin' - numero uno

Czwartek, 23 czerwca 2016 · Komentarze(6)
Uczestnicy
Podkład dźwiękowy z trasy - uwaga, to może być szok - dla mnie był :D

Mówią, że nic nie dzieje się bez przyczyny i tak to już w życiu jest. Od przypadkowego komentarza do wyjazdu w Dolomity a wszystko to (w dużym uproszczeniu) dzięki bikestats - tak w skrócie można opisać genezę tego wyjazdu, na którym znalazłem się dzięki Mariuszowi (Marusi) i jego znajomym. W tym miejscu ogromne podziękowania dla Tomka, który nas bezpiecznie zawiózł na miejsce i odstawił z powrotem.


Dobra miejscówka na nocleg ;)

Cortina d'Ampezzo to wspaniale ulokowana, urokliwa miejscowość w sercu Dolomitów - niesamowitych, majestatycznych gór. Do tego momentu niewiele o nich wiedziałem, ale z każdym dniem tutejszego pobytu uczyłem się przede wszystkim szacunku do tych gór i poznawałem swoje słabości. Po 13h jazdy przez Czechy i Austrię zameldowaliśmy się na kempingu Olimpia (szczerze polecam!) gdzie czekała już na nas ekipa, która przyjechała tu trzy dni wcześniej: Jerzy, Tomasz i Wiesław. Obiecali, że na nas poczekają i razem ruszymy na dziewiczy objazd okolicy.


Jak spadać to z wysokiego konia - zjazd z Giau.


Dojazd do Caprile - Tomek już myślami przy szosówce ;)

Wjazd samochodem na przełęcz Giau przypłaciłem mega żołądkową rewolucją - jednak chleb ze smalcem i serem na chwilę przed jazdą to nie jest dobry wybór. Wjazd krętymi serpentynami na wysokość ponad 2000m również sprawy nie ułatwiał. Na szczęście kilka głębszych wdechów przy ściągniu rowerów z bagażnika plus niesamowite obrazy malowane przed oczami pozwoliły zapomnieć o kryzysie. Jestem w pieprzonych Dolomitach!


Patrzeć pod koła czy dookoła? :)

Zjazd do Caprile pełen jest technicznych zawijasów i przejazdów przez ciemne i chłodne tunele (warto pamiętać, żeby chwilę przed wjazdem zsunąć okulary na czubek nosa - niestety na zapalanie tylnej lampki, jak sugeruje w swoich filmach Mike Cotty, nie ma za bardzo czasu :). W Caprile obieramy kierunek na pierwszą przełęcz - Fedaia. Dla miłośników Giro niemalże esencjonalna rzecz. Jest grubo powyżej 25 kreski powyżej zera, zdaje się, że słony pot wyżera białka w oczach. Jazda na dwa bidony: 1- izotonik, 2 - woda do polewania się kolejny raz zdaje egzamin.


Wąwóz Sottoguda - ratunek dla przegrzanych głów.


Piękna włoska infrastruktura :)

Znak 15% to tylko formalność, bo w końcówce czuć wyraźnie, że będzie już tylko gorzej ;) (albo lepiej - zależy na ile lubisz podjazdy;) Przed szczytem wyprzedzam jakiegoś Włocha, dopingujemy się nawzajem. Pyta mnie nie ile do końca - skąd mam to do licha wiedzieć? Mówię, że mam nadzieję, iż za następnym skrętem :) Miałem rację - tabliczka zaklejona wlepkami z różnych stron świata mówi jedno: Passo Fedaia 2054m n.p.m. - moja pierwsza włoska przełęcz przeszła właśnie do historii! Nie wiem czy ciarki na całym ciele to objaw zmęczenia, przegrzania czy może autentycznych emocji - pewnie wszystkiego po trochu! - ale to jest absolutnie fantastyczne uczucie! Życzę każdemu z Was - entuzjastom kolarstwa, żeby mógł tego doświadczyć.


Fuck yeah! :)

Żeby to trochę lepiej zobrazować wjazd na Passo Fedaia oto ta "franca" widziana oczami Mike'a Cotty'ego.

Wracamy do Caprile i nasze drogi się rozchodzą. Tomek postanawia wjechać góralem na Giau (mega szacun dla Ciebie!), Jurek, Tomek i Wiesiek wracają do samochodu, a my z Marusią, żeby się nie powtarzać uderzamy w kierunku kolejnej przełęczy - Falzarego. Droga na początku jest zamknięta, mamy pewne obawy, ale w końcu jesteśmy na rowerach - jakoś damy radę. I faktycznie, dzięki zamkniętej drodze na trasie panuje niesłychany spokój a przeszkody zalegające na szosie nie są dla nas żadnym problemem.


Gdzieś tu niedaleko były bardzo ładne damskie pośladki wystawione na promienie słoneczne :D

Znacznie większy problem to głód - po drodze sklepów zero, Mariusz ratuje mnie kawałkiem batonika, później ja go wodą, ale to za mało. Żołądek skurczony ale jest moc w nogach i choć obawiam się odcięcia odrywam się od Mario, żeby mieć to już za sobą. A tu zostało jeszcze 8km - dwa razy Kocierz myślę sobie :D Tylko, że normalnie nie robiłbym Kocierza na takim głodzie nawet raz :) Do tej pory nie wiem jakim cudem wjechałem tam takim tempem - w końcówce Falzarego pokazuje pazur, ale i pozwala zapomnieć o bólu ukazując okoliczne wspaniałości. 20km podjazdu - me like it!


Marusia zdobywca Passo di Falzarego! :)

Zjazd do Cortiny był już czystą przyjemnością - piękne długie proste, jak i te wszystkie kręte odcinki - ogólnie można było odpocząć i zapomnieć o głodzie, bo czym jest pusty żołądek przy przepełnionej duszy i głowie pełnej ciągle buzujących emocji... Obawiałem się, że z tego wszystkiego nie zasnę, ale 13h w samochodzie, kilka godzin wspinaczki po przełęczach sprawiło, że padłem na materac jak dziecko wypijając wcześniej zasłużone piwko. A najlepsze miało dopiero nadejść, bo tak się złożyło, że emocje jaki i stopień trudności na tym tripie stopniowane były jak w najlepszym thrillerze ;)


Nasza miejscówka o zachodzie :)

Ciąg dalszy nastąpi... :)

Szosa #36 (Słowacja z typami;)

Niedziela, 19 czerwca 2016 · Komentarze(3)
Uczestnicy
Zgadywaliśmy się na tą / podobną trasę już od jakiegoś czasu ale dopiero wczoraj udało się ją uskutecznić. Trzech górali i jeden szoszon - w tym przedziwnym układzie wyruszyliśmy o 9 rano z Żywca. Po drodze minęliśmy sporo uczestników ekstremalnego triathlonu Diablak - szacun dla nich, bo trasa była jak dla mnie kosmicznie trudna!


Uphill pod Rachowiec z elementami przełaju ;)

Tempo było lajtowe, nikt się nigdzie nie śpieszył, bo każdy wygospodarował cały dzień na rowerowanie. Tym samym mogliśmy robić tyle przerw ile tylko chcieliśmy i z tego przywileju oczywiście korzystaliśmy jadąc, kontemplując widoki, skupiając się na wartkich zjazdach, rozmawiając i rozglądając się na foto inspiracjami ;)


Obiecałem sobie, że tu wrócę i... udało się ;)

I chociaż dookoła chmury straszyły deszczem czy nawet burzą to przez cały czas spadło nam na kaski zaledwie kilka kropel. Znacznie więcej było kropel potu :) Słowacja jak zwykle zaskoczyła nas infrastrukturą (nawet na wsi wygodne ścieżki asfaltowe, liczne miejsca postojowe) oraz liczbą rowerzystów - było ich mnóstwo :)


Fatalna okolica ;) Nie polecam zwłaszcza pod rower :)

Z powodu zamkniętej kebabowni w Rajczy wylądowaliśmy zupełnie przypadkiem w zauważonej przez Tomka naleśnikarni "Agawa" w Węgierskiej górce. Jeżeli kiedyś poczujecie w tej okolicy mały tudzież wielki głód wbijajcie do tej knajpy - moja połowa porcji naleśnika z mięsem mielonym była pyszna, a wersja chłopaków z kaszą gryczaną i sosem grzybowym przynajmniej wizualnie i aromatycznie niszczyła system ;)


Na niektórych ten widok nie zrobił wrażenia :D

Rozjechaliśmy się w Żywcu, a godzinę z hakiem byłem już w domu. Udało się zdążyć przed zmierzchem i burzą z ulewą, która przyszła kilkanaście minut później. Mega pozytywny dzień i ludzie. Do następnego. Typy :D