Już miałem pisać jaka to ekstremalna górska wyrypa nam się przytrafiła na początek sezonu, ale wcześniej zobaczyłem relację kosmicznego Daniela i odpuściłem. My dziś tylko skromne 80km i 2,5 klocka w pionie. Nawet asfalty były na dojazdówkach, więc jakie to ekstremalne MTB zapytacie? ;) Ano takie, że po nieprzepracowanej zimie przytykało nas na każdej górce, a tych po drodze nie brakowało. Po kolei sztajfa na Potrójną, potem Gachowizna niebieskim, dalej wisienka na torcie czyli Jałowiec od południowej strony i na powrocie jeszcze agonalny Leskowiec. To te większe, bo tych mniejszych było wpi.. dużo :) Ogólnie ujechani jak konie po westernie ukończyliśmy trip w jednym kawałku :)
Nie będę się rozpisywał, bo wyjazd ten to dla mnie chlyb powszedni (amen), jeno towarzystwo było jakby niecodzienne. Znany vloger, Ślunzok i ultras w jednym (nie wiem tylko w jakiej kolejności;) przyjechał se na Żar. Oczywiście nie obyło się bez dwóch pit-stopów przy biedronkach (chyba ma tam jakieś zniżki czy coś) i jednego wypasionego postoju w cukierni na granicy Wilkowic i Bielska-Białej, którą niniejszym polecam ;) Udało się objechać wszystko przed zapadnięciem zmroku, na który to się nie przygotowałem, więc presja czasu była jakby obecna ;)
Tradycji stało się zadość - sylwestrowa jazda doszła do skutku. Tym razem w towarzystwie Pawła, który również w ten mroźny choć słoneczny dzień chciał pokręcić korbą ostatni raz w roku. 8000km, choć nie było to żadnym celem ani też postanowieniem noworocznym spowodowanym zakupem szosy, stało się faktem. Satysfkacja gwarantowana, polecam! Oczywiście nie byłoby to możliwe gdyby nie ludki, z którymi mogłem w tym roku pokręcić. Właśnie Wam oraz wszystkim tu zaglądającym życzę aby nadchodzące 12 miesięcy były dla Was równie satysfakcjonujące i przekręcone w zdrowiu! Do siego :)
Czy może być coś lepszego niż towarzysko-rowerowa sobota? Jasne, że tak. Moglibyśmy skończyć jazdę np. na wspólnym browarze, jednak z różnych względów było to niemożliwe ;) Z rana dzięki wehikułowi Damiana teleportujemy się do Wilkowic pod Magurkę, gdzie ugadani jesteśmy z nie byle kim na objazd tamtejszych ścieżek 'enduro' o kryptonimie Boksery. Za przewodnika robi nie kto inny jak serwisant kadry MTB / Kross Racing Team - Maciej (Bike Doctor Service), którego zadaniem jest oprowadzenie nas po tych arcyciekawych agrafkach na stoku Magurki Wilkowiciej. Z kolei na audyt zjechała zacna ekipa ze Śląska - znana wszystkim bikestatowiczom Dorota (mambaonbike), która zjawiła się w towarzystwie Artura, Kuby i Grzegorza (SCS OSOZ). A więc siodło w dół i jazda!
Jaki przyświecał nam cel? Zapoznanie się z trasą oraz przede wszystkim fun będący wypadkową adrenaliny, zmęczenia i ogólnie pojętej radochy wynikającej z pokonywania technicznych zjazdów najeżonych ciasnymi i stromymi agrafkami wypełnionymi korzeniami, kamieniami oraz sztucznymi dropami. Te ostatnie, zwłaszcza w rozmiarze XXL, odpuszczałem (szkoda by było zmarnować pogodny weekend na wizytę w szpitalu;) jednak ekipa świetnie temat ogarniała, a Maciej cierpliwie tłumaczył jak najlepiej zabrać się do pokonania danej przeszkody. W tym miejscu szacun dla Doroty za zjechanie kilku kosmicznie wyglądających (zarówno z góry jak i z dołu) sekcji ;)
Wspólnie pokonaliśmy Boksery 1 i 2, przy czym ten drugi zdecydowanie był przyjemniejszy z wyraźnie odczuwalnym "flow". Na trzeciego już nie pojechałem z ekipą, bo nie chciało mi się podjeżdżać czwarty raz pod Magurkę ;) Zamiast tego odświeżyłem sobie zjazd z Czupla (czerwony/żółty/zielony), następnie podjazd zielonym na Przełęcz Isepnicką (niespodziewany KOM na mega-sztywnym segmencie - miał nosa ten co go tam założył;) i dalej w kierunku Kocierza. Typowa turystyka z masą podjazdów i zjazdów. Dzięki ekipie za wyjątkowo udane sobotnie przedpołudnie!
Muzycznie pozostajemy w słowiańskich klimatach, bo właśnie zbliża się premiera mini albumu Thy Worshiper. Ależ to jest piękne, organiczne i niezwykle bogato zaaranżowane granie!
W końcówce takiej rajzy jak ta, siedząc sobie na randomowym przystanku w momencie kiedy temperatura zaczyna po raz kolejny spadać poniżej dziesiątej kreski nad zerem, próbując przełknąć kanapkę z masłem i serem i jednocześnie opanować ogarniającą senność (i opadającą głowę;), człowiek sobie myśli: ostatni raz jadę takie coś. I wiecie co? Nie wykluczone, że ostatni. W tym miesiącu ;) Tak wyglądało moje ostatnie 20km. Na szczęście kilka pajacyków dla poprawy krążenia i percepcji pomogło ;) Nie mam pojęcia jak sobie poradził Sebastian, ale on już to Wam pewnie opisze po swojemu ;)
Plan był piękny - Krynica Zdrój miejsce pielgrzymek turystów, miejscowość uzdrowiskowa ciągle dość popularna. Dla mnie ważne było co innego: góry. Te nowe, nieznane i jak się okazało piękne. Nie pamiętam żebym wcześniej zaliczył tyle podjeździków, ścianek, sztajf, hopek. W większości były krótkie, ale niektóre z nich charakteryzowało kosmiczne nachylenie, co przy kilkuset kilometrach w nogach ma ogromne znaczenie. Z początku ciężko szła nam jazda, a to coś trzeba zjeść, a to coś ubrać - strasznie dużo przerw a mało jazdy, na szczęście za Limanową jakoś się to ruszyło.
A od Starego Sącza (w którym lekko się pogubiłem kręcąc po ścieżce rowerowej) zaczęły się najładniejsze tereny. Dalej Rytro, Piwniczna - Muszyna (chyba najlepszy, najspokojniejszy odcinek) i końcu miejsce nawrotu, czyli Krynica. Tu mały obiad w stołówce, do której zaprowadził nas Tlenek. Powroty z reguły bywają trudne i tym razem nie było inaczej. Nieznane dotąd drogi wymagały ciągłych konsultacji z gps'em zwłaszcza, że mieliśmy jeszcze odwiedzić kilka "ekstra" gmin do kolekcji Gustava.
Dzięki temu kolejne metry w pionie przybywały, a morale spadały ;) Przed zapadnięciem zmroku wylądowaliśmy pod sklepem w Żegocinie, gdzie pierwszy raz robiłem na asfalcie kanapki - taki żywot ultrasów, hehe. Kiedy masz już dość czekolady, batonów, wafli, drożdżówek i bananów prosty chleb nawet z pseudomasłem w postaci delmy, serem i keczupem jest nieoceniony. Zrobiło się ciemno a my byliśmy w czarnej d. Jednak jazda po zmroku ma swoje plusy - przykładowo droga wydaje się szybciej mijać, nie widzisz ciągnących się prostych a podjazdy wydają się krótsze.
Temperatura początkowo była łaskawa - nawet 16 stopni między 22 a 24, później zaczęła być nieco bardziej kapryśna i w końcu stanęło na ledwie 10 kreskach. W Myślenicach wpadłem na BP po kawę - nie pomogła ;) Z Tlenkiem (który tego dnia pobił znacząco swoją życiówkę) pożegnaliśmy się w Sułkowicach a my ruszyliśmy do głównej drogi, skąd już jechaliśmy prosto na Kalwarię i Wadowice. Podjazdów tam co niemiara - każdy wysysał z nas resztki energii czego efektem był opisany na początku 30 minutowy postój.
Z Wadowic poszło już całkiem sprawnie chociaż za każdym razem kiedy zbliżało się do mnie auto obawiałem się czy czasem za kierownicą nie siedzi jakiś nadupczony typ. A ludzie nocą samochodami zap...ają strasznie. Gdzie im się tak śpieszy? Nie wiem, ale zarówno człowiek jak i tym bardziej maszyna bywają zawodne i warto to mieć na uwadze zanim wciśnie się gaz do dechy. Na szczęście udało się dojechać. W domu zameldowałem się po równych 24h - wyjechany jak koń po westernie. Tydzień odpoczynku od roweru murowany ;) Dzięki chłopaki za towarzystwo!
Krakowski Terrordome to esencjonalny thrash metalowy zespół, który za sprawą swoich dźwięków teleportuje nas do czasów kiedy gatunek ten był na topie. No i w tym numerze akcent sportowy - a jak ktoś nie wie, co to za dyscyplina ten cały 'mosh' to odsyłam do wikipedii ;)
Spontan po górkach z Gustaffsonem - chłopak poskładał szosę na nowej (swoją drogą bardzo sympatycznej) ramie Accent'a i przyjechał przetestować ją w górach. Mnie dwa razy powtarzać nie trzeba, a trasa Pętli Beskidzkiej to idealna opcja do takich harców.
Czasowo nie wyrobiłem co jest trochę siarą, zważywszy, że miałem bliżej do miejsca spotkania (stacja {s}hell w Żywcu) i po 20 minutowym poślizgu, zaopatrzeniu się w sympatycznym lokalnym sklepie (kasjerka ponoć znała sztuki walki - nie sprawdzaliśmy ;) ruszyliśmy w kierunku Trójstyku.
Po nocnych opadach przejrzystość powietrza była kapitalna - potwierdzi to każdy, kto miał okazję być tego dnia w górach. Gęby nam się nie zamykały z wrażenia, wiecie, typowy Polak w górach, czyli "o k...wa" w każdym punkcie widokowym ;) Wszystkie barwy (czy to błękity, czy to zielenie) są mega soczyste, a oko może dostrzec znacznie więcej - to się nie zdarza zbyt często.
Warto się na dłużej zatrzymać.
Zamiast pchać się główną drogą na Kubalonkę jedziemy na Stecówkę wąską asfaltową nitką przez las. Z Kubalonki nie odpuszczamy sobie soczystego zjazdu serpentynkami do Wisły, gdzie natrafiamy na paraliż komunikacyjny spowodowany, jak się później okazało, zerwanym asfaltem na jednym pasie odcinka do Wisły Malinki. Na szczęście rowery nie auta - jakoś sobie w korkach dają radę. Przy okazji olewamy czerwone przy wahadłowym i wbijamy na pas świeżego asfaltu. Po chwili za nami włączają się koguty i widzimy mknący w naszym kierunku radiowóz (no pewnie, przecież nie ma to jak łatwy łup w postaci dwóch rowerzystów) ;) Tutaj również padło "o k..wa" mimo, że widoki były takie sobie - cóż, widać zwrot dość uniwersalny. Jak się okazało panowie policjanci chyba również stracili cierpliwość stojąc w korku, bo nasze wykroczenie nie zrobiło na nich żadnego wrażenia i pojechali dalej. Ufff ;)
Sebastian ruszył pod Przełęcz Salmopolską jak rasowy góral - do tego stopnia, że zaczynałem tracić kontakt i nagle poczułem "pusty bak" ;) Szybko wchłonąłem banana, którego zapiłem izotonikiem i chwilę później doszedłem typa - co mi tu będzie fikał, w końcu w naturalnym środowisku jestem ;) W ramach polskiej gościnności włożyłem mu na tym podjeździe 2 i pół minuty ;)
Do Bielska jedziemy przez Rybarzowice i dalej ul.Żywiecką - po otwarciu ostatniego odcinka drogi ekspresowej S69 "stara droga" jest spokojna do tego stopnia, że mijamy nawet rowerową rodzinę z dzieckiem. Na 120 km (tuż przed Wilkowicami) odcina mnie do tego stopnia, że nogi mam jak z waty, na szczęście w porę trafiamy na cukiernio-piekranię gdzie raczymy się świeżutkimi "kołoczkami" (drożdżówki i rogale jakby kto pytał ;)
W Straconce pora się rozjechać w swoje strony - Seba wraca sobie tylko znanymi drogami do Rybnika a mnie zostaje zmierzyć się z kolejną przełęczą - Przegibkiem. Na koniec pod Przełęczą Targanicką dojeżdżam do innego kolarza, ale ten w ogóle nie zwraca na mnie uwagi i bez słowa atakuje ostro Beskid. Nie odpuszczam gościowi, który na szczycie okazuje się być krajanem. Wracamy razem solidnym tempem do Andrychowa. To była godna niedziela, szacun dla Seby jak zwykle za to, że mu się chciało.
Ni mom pomysłu na muzyczkę, więc wrzucam kawałek z płyty, na którą czekam - ma dopłynąć z Kanady za kilka tygodni ;) Z góry uprzedzam, że jest i głośno, i chaotycznie. Ale jak ktoś kiedyś powiedział: w tym szaleństwie jest metoda ;)
Plan zakładał poranny start z Jeleśni, a więc na dzień dobry trzydzieści kilka km z dwoma "fajnymi" podjazdami: Kocierz i Rychwałdek. Na wjeździe do Jeleśni mija mnie kolarskie grupetto i ktoś krzyczy: 'cześć Karel!' - to Kamil (znajomy z Trophy ) jedzie z ekipą, jak się później okazało do Zakopanego ;)
W Jeleśni pod karczmą stara i sprawdzona ekipa: Marzena, Grzesiek, Marek, Paweł i Rafał. Grzegorz poprowadził nas w teren morderczym podjazdem z przedkorbielowskich Krzyżówek w kierunku Przełęczy Głuchaczki.
W terenie to już była czysta pamięciówka, co zaowocowało kilkoma wybornymi singlami, których próżno szukać na mapie! Mędralową tym razem zdobyliśmy od słowackiej strony po długim, ale przyjemnym podjeździe.
Apogeum dopiero miało nadejść - cała trasa z )( Klekociny (na której uzupełniam w tamtejszym schronisku zapasy wody) aż na sam Jalowiec to nieustanny podjazd z jednym tylko, na dodatek krótkim fragmentem zjazdowym.
W schronisku Opaczne mega-lipa, nie ma piwa!, Marzena dostaje zjebkę od właścicielki za korzystanie z wody lejącej się do basenu a na dodatek nadciąga, jak zwykle w tym rejonie, burza.
Niepocieszeni uciekamy w kierunku cywilizacji, po drodze dopada nas lekki deszczyk, ale już na dole humory się poprawiają - tak działa widok parasolek Żywca ;)
Czekam na kasetę z tym albumem. Zespół nazywa się Blaze of Perdition i gra klasyczną polską smołę potocznie black metalem zwaną. Kilka lat wstecz uczestniczyli w wypadku samochodowym, w którym zginął gitarzysta Wojtek, a wokalista Paweł doznał trwałego uszczerbku na zdrowiu i został przykuty do wózka... Abstrachując od ówczesnych ziejących nienawiścią i odznaczających się skrajną głupotą komentarzy typu: "spotkała ich kara boska za te bluźnierstwa" (tak, były takie, zapewne od gorliwych katolików) zespołowi udało się podnieść niczym Fenix z popiołów czego efektem jest płyta "Near Death Revelations" nawiązująca do tych tragicznych wydarzeń i ich bezpośrednich następstw. Jak widać chłopaki się raczej nie nawrócili ;)
Zamiast iść na piwo do baru jak człowiek normalny, to się mi zamarzyło takie górskie, w schronisku ;) Pojechalim z Kubą eksplorując po drodze lokalne ścieżki, czyli klasyczny przykład butowania i chaszczingu, a że wszystko mokre od deszczu to wiadomo, że długo na efekty czekać nie trzeba było. Kuba łapie się na tym, że jedzie bez... licznika ;) Wracamy do miejsca gdzie go grawitacja sprowadziła na glebę i przeczesujemy wysoką trawę - bezskutecznie.
Wpadam na pomysł fotoweryfikacji :D, wszak focić lubimy, prawie tak samo jak jeździć ;) I faktycznie, ze zdjęć wynikało, że to nie mogło być to miejsce, bo po tym odcinku licznik jeszcze na kierownicy był ;) Jeszcze chwila wracania się po swoich śladach i w końcu udaje się znaleźć zgubę. Jest już późno, ale browara nie odpuszczamy :D
Przemoczeni dojeżdżamy do schroniska, turystów brak, ale najważniejsze, że piwo jeszcze leją ;) Powrót ciężki, ale ogólnie mimo kompletnego przemoczenia i basenu w butach jechało się nienajgorzej. Konkretne upodlenie zaliczone. Hampel zapowietrzony - dziwna sprawa, bo przed sezonem robiłem serwis i od tej pory nie jeździłem tak dużo. Pewnie oring jakiś do wymiany...
Z Rajczy jedziemy jeszcze asfaltami do Milówki by uzupełnić braki żywnościowe w lewiatanie. Człowiek megaprzegrzany a tu jeszcze trzeba wracać pisiont km do domu :) Pierwszy raz rezygnujemy z pkp, co okazało się nawet dobrym wyborem. Marek jedzie bonusowo Kamesznicę - a kto zna ten podjazd, to wie, że tam lekko nie ma. Epicki Beskid Żywiecki odhaczony - pora na jego drugą część czyli Raczę i Rycerzową. Trzeba korzystać póki dni długie ;)