Jako że październikowa kontuzja kolana (2 miechy lekomanii + proste ćwiczenia na wzmocnienie), oprócz możliwych krótkich wyjazdów czysto rozruchowych, wykluczyła bardziej zaawansowane kręcenie (ok, nie do końca wytrzymałem w tym postanowieniu;), mogę chyba pokusić się o zamknięcie roku i związane z tym podsumowanie. Z wielu względów był to rok przełomowy, a wszystko to z powodu wejścia w posiadanie roweru szosowego. Długo się nad tym zastanawiałem snując wizję sporadycznie używanego roweru czy po prostu tego, że znudzi mnie ten styl jazdy. Obawy te okazały się totalnie nieuzasadnione - szosa wciągnęła mnie i to bardzo (co też mi niejednokrotnie "po koleżeńsku" zarzucano ;). To dzięki niej udało się w tym roku dwukrotnie poprawić "życiówkę". Oczywiście nie byłoby to możliwe gdyby nie zacne towarzystwo, z którym miałem przyjemność kręcić.
Najbardziej epickie tripy tego roku to przede wszystkim
Tour de Tatry ze sprawdzoną wielokrotnie w boju BS'ową ekipą. Ten wyjazd to był jednak pryszcz w porównaniu z megahardcorowym wypadem do Krynicy w skromniejszym, ale pierwszorzędnym towarzystwie. Było też kręcenie w jurajskich klimatach, odwiedziny w okocimskim browarze czy zdobycie kultowej Łysej Hory. Wszystkie te tripy były możliwe (i co oczywiste łatwiejsze, chociaż wspinaczka na taką Łysą z powodu kasety 25z nie należała do prostych;) dzięki rowerowi szosowemu i przyznam szczerze nie wyobrażam sobie innego środka transportu we wszystkich wymienionych przypadkach. Nie sądziłem też, że kiedykolwiek przekroczę barierę 7 tysięcy 8 tysięcy kilometrów (miejsce na śmiech Gustava;) - to także zasługa szosówki, która wisząc nad moim łóżkiem zdawała się mówić: "no weź mnie..." :D
Siłą rzeczy "Ciorny" został zepchnięty na drugi plan, ale i on dzielnie spisywał się na morderczych górskich tripach w czterech różnych częściach Beskidów. Standardowo najczęściej odwiedzałem
Beskid Mały, zdecydowanie rzadziej Makowski, ale co to za rok bez zdobycia Jałowca? :) Był też epicki Żywiecki a na sam koniec zostawiłem sobie najmniej lubiany z powodu rąbankowych nawierzchni, lecz oferujący świetne widoki, Śląski zdobyty w pierońskim upale.
Ostatni wyjazd (przed kontuzją) to coś co pozwoliło ponownie poczuć fun ze śmigania MTB - bielskie single mimo iż okazały się pechowe wspominam świetnie i jak tylko uda się wrócić do stanu używalności - jadę tam! Tym razem wyposażony już w ochraniacze ;)
Co przyniesie nadchodzący rok? Nie będę wchodził w szczegóły i napiszę tylko, że są plany na zmiany, wszak obecna rama "Ciornego" miała być tymczasową, a przejeździłem na niej pełne dwa sezony. Kto by pomyślał, że amelinium za 400 zł zniesie dzielnie totalne górskie katowanie pod 85 kg osobnikiem? Bałem się tego, zwłaszcza, że spotkałem się z udokumentowanymi (nawet na BS!) przypadkami odpadania tylnych widełek ;) Na pewno nie będzie to full, ale też i daleki jestem od wyboru jak dla mnie nudnej geometrii XC ;) Może uda się znaleźć złoty środek i poskładać coś na kształt funbike'a (póki co sprawa w zawieszeniu - nie wiem jak bedzie z kolanem, więc bez sensu pakować się w nowy rower)
SUPLEMENT:
Pokontuzyjnego kręcenia nazbierało się tyle, że udało się przekroczyć nieoczekiwanie barierę 8000km. Pamiętajcie jednak: nie ilość, a JAKOŚĆ są najważniejsze! ;)
Dzięki wszystkim za tegoroczne towarzystwo - do zobaczenia na szlakach (i szosach!) w przyszłym roku ;)
Tradycji stało się zadość - sylwestrowa jazda doszła do skutku. Tym razem w towarzystwie Pawła, który również w ten mroźny choć słoneczny dzień chciał pokręcić korbą ostatni raz w roku. 8000km, choć nie było to żadnym celem ani też postanowieniem noworocznym spowodowanym zakupem szosy, stało się faktem. Satysfkacja gwarantowana, polecam! Oczywiście nie byłoby to możliwe gdyby nie ludki, z którymi mogłem w tym roku pokręcić. Właśnie Wam oraz wszystkim tu zaglądającym życzę aby nadchodzące 12 miesięcy były dla Was równie satysfakcjonujące i przekręcone w zdrowiu! Do siego :)
Po dodaniu wszystkich zaległych wpisów okazało się, że to jednak całkiem możliwe. 8 tysi w roku! No nic, po dzisiejszej 2h jeździe wiem, że nie będzie łatwo, bo ten gwałtowny spadek temperatury (za dnia -5 plus im wyżej tym mocniejszy wiatr) sprawy nie ułatwia. Pod koniec spotkałem gościa na szosie, który z powodu zerwanego łańcucha pod przełęcz kocierską szedł z buta - nie miał daleko a naprawa na takiej pizgawicy mijała się z celem. Grunt to być w ruchu, bo inaczej piekło zamarza ;) Ostatecznie udało się przekręcić więcej niż połowę z brakującego dystansu. Jak się uda to jutro zostanie jeszcze 35km i będzie można otwierać zasłużoną whiskey ;)
Już kiedyś Lama eksplorował te rejony więc postanowiłem iść w jego ślady, bo wstyd trochę, żeby lokales nie znał, a typ z Jaworzna tak ;))) Okazało się, że faktycznie niektóre dają w kość. A najfajniejszy okazał się podjazd na Groniaki z klasycznymi serpentynami oferujący na szczycie przednie widoki. O takie, jak ten poniżej ;)