MTB #17/2016
Niedziela, 25 września 2016
· Komentarze(2)
Kategoria bike: Prymityw
Ten niezręczny moment, kiedy kurczak okazuje się bardziej uzdolnionym pianistą niż ty kiedykolwiek będziesz ;)
Że też człowiekowi się chce. Niedziela rano, nie aż takie rano jak zeszła sobota, ale jednak. Na umówione miejsce dotarłem oczywiście spóźniony, tym razem o jakieś 3 kwadranse! Niestety, ale jazda czołgiem po asfaltach w klimacie a la Silent Hill do najprzyjemniejszych nie należy.
Do naszej dwójki dołączył Maks, który poprowadził nas sobie znanymi drogami (bardzo wymagający podjazd) na Klimczok. Gość ma parę, dzień wcześniej trafił pudło w swojej kategorii na oficjalnym uphillu na Magurkę Wilkowicką a dziś szedł pod górę jak dziki i jeszcze nadawał o tym i o tamtym więcej niż my dwaj razem wzięci :D
Dalej nie było wcale lepiej. Najpierw wypych pod szczyt Klimczoka - idiotyczny wariant, ale chociaż przy dobrych wiatrach można liczyć na klawe widoki. Niestety, dziś dowiedziałem się tylko z tamtejszych tabliczek (kto na to zgodę wyraził, żeby tak górę oszpecić?), że znalazłem się bliżej boga. Ale fakt, coś w tym jest, bo czułem się jak z krzyża zdjęty ;)
Zjazd w kierunku Błatniej miejscami fajny (korzonki) a miejscami be! (pie&*%$% kamerdolnia). Śląski to jest po tym względem dramat jednak. Na Błatniej Mariuszowi schodzi powoli powietrze, nie możemy zlokalizować dziury i dopiero wypatrzona przeze mnie wanna (tak, wanna, w sercu Beskidów) z zawartością wątpliwej jakości (deszczówka rodem z Czarnobyla) okazuje się wybawieniem.
Zjazd do Brennej (szlak zielony) podobnie jak poprzedni zjazd "pół na pół". Kamieniste i wkurzające pół jednak jakby przeważało ;) Natomiast podjazd pod Kotarz szlakiem niebieskim przez Halę Jaworową to absolutna wisienka na torcie. O ile ktoś lubi takie sakramencko ciężkie wyzwania.
Rezygnujemy z podjazdu pod Malinów na rzecz spychaczówki i ostatkiem sił docieramy do Malinowskiej Skały. Tu nasze drogi się rozchodzą Mariusz ciśnie do Lipowej a ja na Skrzyczne. Ze Skrzycznego to już klasyk, podczas którego dwukrotnie zostaję wezwany przez Matkę Ziemię. Raz udaje się wybronić (fragment zaraz za nartostradą w prawo - uskok z fikuśnie zawiniętym korzeniem), za drugim razem (zalesiony, stromy i kamienisty fragment z głazem po środku czerwonego) zaliczam lot przez kierownicę zakończony słowiańskim przykucem połączonym z telemarkiem na oczach turystów, którzy zdołali wykrzesać z siebie jedynie słowa otuchy: "trochę ciężki szlak na rower". Tak, trochę ;)
Że też człowiekowi się chce. Niedziela rano, nie aż takie rano jak zeszła sobota, ale jednak. Na umówione miejsce dotarłem oczywiście spóźniony, tym razem o jakieś 3 kwadranse! Niestety, ale jazda czołgiem po asfaltach w klimacie a la Silent Hill do najprzyjemniejszych nie należy.
Do naszej dwójki dołączył Maks, który poprowadził nas sobie znanymi drogami (bardzo wymagający podjazd) na Klimczok. Gość ma parę, dzień wcześniej trafił pudło w swojej kategorii na oficjalnym uphillu na Magurkę Wilkowicką a dziś szedł pod górę jak dziki i jeszcze nadawał o tym i o tamtym więcej niż my dwaj razem wzięci :D
Dalej nie było wcale lepiej. Najpierw wypych pod szczyt Klimczoka - idiotyczny wariant, ale chociaż przy dobrych wiatrach można liczyć na klawe widoki. Niestety, dziś dowiedziałem się tylko z tamtejszych tabliczek (kto na to zgodę wyraził, żeby tak górę oszpecić?), że znalazłem się bliżej boga. Ale fakt, coś w tym jest, bo czułem się jak z krzyża zdjęty ;)
Zjazd w kierunku Błatniej miejscami fajny (korzonki) a miejscami be! (pie&*%$% kamerdolnia). Śląski to jest po tym względem dramat jednak. Na Błatniej Mariuszowi schodzi powoli powietrze, nie możemy zlokalizować dziury i dopiero wypatrzona przeze mnie wanna (tak, wanna, w sercu Beskidów) z zawartością wątpliwej jakości (deszczówka rodem z Czarnobyla) okazuje się wybawieniem.
Zjazd do Brennej (szlak zielony) podobnie jak poprzedni zjazd "pół na pół". Kamieniste i wkurzające pół jednak jakby przeważało ;) Natomiast podjazd pod Kotarz szlakiem niebieskim przez Halę Jaworową to absolutna wisienka na torcie. O ile ktoś lubi takie sakramencko ciężkie wyzwania.
Rezygnujemy z podjazdu pod Malinów na rzecz spychaczówki i ostatkiem sił docieramy do Malinowskiej Skały. Tu nasze drogi się rozchodzą Mariusz ciśnie do Lipowej a ja na Skrzyczne. Ze Skrzycznego to już klasyk, podczas którego dwukrotnie zostaję wezwany przez Matkę Ziemię. Raz udaje się wybronić (fragment zaraz za nartostradą w prawo - uskok z fikuśnie zawiniętym korzeniem), za drugim razem (zalesiony, stromy i kamienisty fragment z głazem po środku czerwonego) zaliczam lot przez kierownicę zakończony słowiańskim przykucem połączonym z telemarkiem na oczach turystów, którzy zdołali wykrzesać z siebie jedynie słowa otuchy: "trochę ciężki szlak na rower". Tak, trochę ;)